ZT: viewtopic.php?f=69&p=230373#p230373
Hikaito poczuł znajome ukłucie w sercu – rywalizacja. Nie było już miejsca na spokojną analizę tego, dlaczego obaj dostali identyczne zadanie. Teraz liczył się tylko wyścig, tylko to, kto pierwszy postawi stopę w piekarni.
Chłopak wiedział, że Shikazu nie należy do najszybszych. Sam również nie słynął z błyskawicznych sprintów, ale posiadał coś, czego brakowało wielu – pomysłowość. Spojrzał w bok, na drewniany płotek oddzielający ogródek od ulicy. Zdecydował się – jeden dynamiczny sus, odbicie nogą i już znajdował się na dachu. Dachy były jego sprzymierzeńcem, jego naturalną trasą.
Powietrze smagało go po twarzy, kiedy przeskakiwał kolejne budynki, balansując na krawędziach dachówek. Ludzie w dole odwracali głowy, ktoś wskazał palcem, ktoś inny zaklął, bo Hikaito ledwo nie strącił suszącej się pościeli. Każdy wyskok był jak wyzwanie rzucone grawitacji – odbicie, lot, uderzenie stóp o krawędź kolejnego domu.
Im bliżej centrum, tym większy tłum. Z góry mógł dostrzec wąskie uliczki pełne handlarzy i przechodniów. Gdzieś tam musiał być Shikazu, ale Hikaito nie miał czasu, by go szukać wzrokiem – liczyło się tylko to, żeby być pierwszym.
Wreszcie dostrzegł znajomy szyld piekarni, lśniący w popołudniowym słońcu. Serce mu przyspieszyło. Bez wahania zeskoczył z dachu, obracając się w powietrzu i lądując miękko po serii salt. Kilka osób aż krzyknęło, odsuwając się w panice.
Hikaito, zdyszany, dopadł do drzwi i otworzył je szerokim ruchem. Uniósł list nad głowę jak trofeum, a na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech.
–
Wiadomość od babuszki Emi! – oznajmił donośnie, pewny siebie, jakby cały tłum w piekarni miał być świadkiem jego zwycięstwa - o ile faktycznie był pierwszy.