Yami wrócił z wyczerpującej nauki do domu. Nie miał sił. Przez ostatnich kilka dni trenował jak szalony aby tylko nie męczyć się z całym tym wyposażeniem, które musiał ze sobą nosić. Był już niemal u kresu drogi. Musiał jedynie nauczyć się tej jednej ostatniej techniki. Mógł wrócić wówczas do swojego spokojnego życia. Jednak zanim się za to zajmie. W tym oto momencie padłem na futon i zapadłem w głęboki sen.
Rozwarłem powieki. Leżałem w ogrodzie. Był środek nocy a okoliczną przestrzeń oświetlały włącznie gwiazdy i blask księżyca. Pomimo jesieni wyczuwałem słodki zapach porastających krzewy kwiatów. Wszystko wydawało się takie realne. Czułem zapach trawy oraz kropelki rosy, które się na niej osadziły. Chciało się wręcz rozłożyć i spoglądać na to piękne, dziwnie znajome mi niebo. „Yami-san”. Moją piękną chwilę wytchnienia przerwał dziecięcy głos. Rozejrzałem się po ogrodzie lecz nikogo nie spostrzegłem. Myśląc, że to tylko figiel spłatany mi przez własny mózg ponownie położyłem się na trawie i cicho westchnąłem. „Yami-san, kochanie”. Nie, to nie był, żadna psota moich zmysłów. Dźwięk był wyraźny i dobywał się ze wschodniej części ogrodu. Spojrzałem w tamtą stronę i oniemiałem.
W weselnym kimonie stała mała dziewczynka, którą skądś kojarzyłem. Usta miała pomalowane intensywną czerwienią. Pomimo wieku weselny ubiór nie odbierał jej uroczej aury, którą roznosiła. Można wręcz powiedzieć, że w plecione we włosy kwiaty jeszcze bardziej go wyzwalały. „Yami-san, to już czas”. Kiedy to powiedziała z uśmiechem spojrzała się w moją stronę. Wówczas wszystko zaczęło się zmieniać. Gwałtownie nastał dzień, ogród zniknął a sam stojąc na jakimś piedestale spoglądałem jak moja rodzina i znajome twarze biją brawa i płaczą ze wzruszenia. Co się do jasnej ciasnej wyprawia. Zaczęła grać muzyka. Zaraz. Przecież to marsz weselny! A ta dziewczynka, która właśnie szła w moją stronę z bukietem kwiatów, ja ją przecież znam. To córka tego mężczyzny z którym mój dziadek robił interesy. Uratowałem ją wtedy przed pożarem… ale… ale… dlaczego? Jak? Za jakie grzechy.
Stanęła naprzeciw mnie. Nie mogłem się ruszyć. Bardzo chciałem uciekać ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Spojrzałem na lewo. Stał tam ubrany w ceremonialne szaty kapłan, który zaczął nam błogosławić. Obrządek trwał. Ja wciąż zalany potem, oczekiwałem mego końca. Końca mej wolności, aż ten nastał.
-
Czy ty Azumi, bierzesz sobie za męża Yamiego i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że go nie opuścisz aż do śmierci?
-
Tak – kłujące serce słowa wbiły się w moją pierś.
-
Czy ty Yami, bierzesz sobie za żonę Azumi i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że go nie opuścisz aż do śmierci?
-
NIEEEEEEEEEEEEEEE TAK.
E? Co? Przecież, nie to powiedziałem. Ktoś mnie kontroluje! Ja nie chcę! Proszę.
- Możecie się pocałować.
Ciało samo się poruszyło. Położyło dłoń na poliku Azumi. Zbliżyłem twarz do jej lica. Ta zamknęła powieki nastawiając czerwone usteczka. Czułem, że pojedyncza łza popłynęła z mojego polika. Zbliżyłem swoje usta.
-
Brawo Yami, Brawo! – ludzie krzyczeli. Skandowali nasz związek z radością. Zamknąłem oczy.
-
Yami. YAMI.
Rozwarłem powieki. Znowu byłem w swoim pokoju. Czułem jak pot spływa mi po twarzy. Rozejrzałem się. Obok mnie stał mój młodszy brat Yuno.
-
Jak się nie podniesiesz znowu dostaniesz burę od dziadka. Tak w ogóle dobrze się czujesz? – słysząc troskę brata i jego czyn odetchnąłem z ulgą. Przyjechał mój rycerz na koniu. Nie, że teraz z nim się miałem hajtać.
-
Miałem dość nieprzyjemny sen. Dzięki…
-
Ooo. Co ci się niby śniło? Praca na budowie? – Yuno zaśmiał się wesoło.
-
Coś o niebo gorszego. – odparłem spoglądając na podłogę.
Ranek i popołudnie minęło raczej szybko. Uznałem, że całe skumulowane zmęczenie uderzyło we mnie właśnie we śnie, gdzie byłem bezbronny. Nie mniej jednak nie chciałem zastanawiać się nad tamtym snem. Nie chciałem nawet o niej sobie przypominać, co nie do końca mi wychodziło…
Wolne popołudnie postanowiłem spędzić na nauce techniki RaikoKenka. Wczytałem się w zwój, który wypożyczyłem parę dni temu z rodzimej biblioteki. Prosto ujmując technika pozwalała w znacznym stopniu skompresować pojemność pieczęci do małych rozmiarów zapewniając odpowiednią mobilność na polu walki. Dla mnie znaczyło to łatwy dostęp przedmiotów, których nie musiałem taszczyć ze sobą. Wziąłem się za trening.
Z torby wyjąłem notes i ołówek. Narysowałem odpowiadającą pieczęć na kartce notesu, która miała mi posłużyć na powierzchnię pieczętującą. Znaki nie były narysowane staranie lecz powinny starczyć. Odłożyłem ołówek i przyłożyłem dłoń do kartki próbując przelać chakrę do pieczęci, co powinno spowodować utrwalenie pieczęci na powierzchnię. Narysowane znaki pozwalały lepiej skupić energię co powinno pozwolić mi dużo łatwiej odpowiednio chakrę uformować. Dzięki tej wizualnej pomocy nauka szła znacznie szybciej. Jak to mówią ważny jest sposób nauki a nie ilość w nią przeznaczona. Wiadomo nic nie przychodzi łatwo. Byłem mocno zmęczony całym tym przedsięwzięciem. Musiałem ostatecznie określić czy rzeczywiście mi się udało albowiem sam wygląd i przeczucie nie dawało 100% pewności. Wyjąłem shurikena z torby i umiejscowiłem go na karteczce. Przyłożyłem dłonie przelewając chakrę pieczętującą. Efektem tego był niewielki dym oraz przedmiot, którego umiejscowiłem zniknął. Pieczętowanie się udało. Teraz wystarczyło sprawdził czy można w łatwy sposób odpieczętować ów przedmiot. Zbliżyłem dłoń do pieczęci i przelałem odrobinę mojej chakry. Efektem było pojawienie się przedmiotu. Wszystko było zgodne z zamierzonym planem.
Wyciąłem przy pomocy kunaia 2 kartki z notesu. Nie używając już tym razem nieco oszukańczej metody z ołówkiem zamieściłem na nich trzy pieczęci Raikokenka. Wszystkie udały się bez większych problemów. Nauka nie przychodzi na marne. Dobyłem mojej kuszy, na wieku pojemnika na bełty stworzyłem pieczęć RaikoKenki, w której zamieściłem wszystkie posiadane bełty. Samą zaś kuszę zapieczętowałem w jednej z kartek. Drugą użyłem do zapieczętowania mojego Bokena. Pozostałe przedmioty postanowiłem zostawić w spokoju. Nigdy nic nie wiadomo. Był to wyłącznie przejściowe zagranie. Takie kawałki papieru były zbyt… jakby to ująć delikatne i łatwe do zniszczenia. Dwie kartki z pieczęciami zamieściłem w Torbie. Musiałem się co prawda zająć jeszcze częścią ekwipunku, która leży w rogu. Zerknąłem w tamtą stronę. Spod kunaiów i shurikenów dostrzegłem niewielki czerwony zarys.
Cholera. Całkowicie zapomniałem o tym zwoju. Lepiej mieć to od razu z głowy. Minął już przecież tydzień od tamtych wydarzeń z magazynem. Coś czuję, że może zrobić się gorąco w pewnych kręgach. Zbliżyłem się i ująłem go w dłoń. Lepiej iść do dziadka. W końcu miał styczność z tamtym człowiekiem więc pewnie będzie wiedział co począć. Kiedy miałem rozsunąć drzwi do swego pokoju przypomniałem sobie o ważnym fakcie. Dziadka nie było aktualnie w domu.
Ukryty tekst