Strona 1 z 1
Takechi
: 5 wrz 2016, o 12:35
autor: Takechi
DANE PERSONALNE
IMIĘ: Takechi
NAZWISKO: Fushigi
KLAN: Samuraj
WIEK [DATA URODZENIA]: 18 lat (ur. 15.04.364 roku)
PŁEĆ: Mężczyzna
WZROST | WAGA: 175 cm, 65 kg
RANGA: Samuraj
APARYCJA
WYGLĄD:
Jestem raczej przeciętnego wzrostu chłopakiem i, mimo iż mam siedemnaście lat, prawdopodobnie już nie urosnę. Mam więc 175 centymetrów wzrostu i 65 kilogramów wagi. Jestem więc raczej szczupły, ale moje mięśnie są ładnie wyrzeźbione i twarde jak skała. Widać to jednak dopiero, gdy się rozbiorę. Nie wyglądam bowiem jak typowy mięśniak. Lata treningów dały mi siłę, nie wygląd, co było dla mnie najważniejsze. W końcu będąc słabym nie udałoby mi się osiągnąć mojego celu. Podobno mam całkiem ładną twarz, która jednak jeszcze nie jest do końca męska. W końcu mam dopiero siedemnaście lat, czyż nie? Oczy dosyć głęboko osadzone, koloru niebieskiego. Włosy natomiast mam fioletowe, zazwyczaj związane w luźny kucyk, chociaż tylko tył włosów jest związany. Reszta jest puszczona swobodnie, co daje ciekawą, miłą dla oka fryzurę, chociaż akurat o to zbytnio nie dbam. Na twarzy nie mam również żadnej blizny, chociaż na ciele mam ich kilka. Pamiątki po pojedynkach, które przeżyłem. Wokół szyi mam luźno zawiązany szal, do którego tak się przyzwyczaiłem, że nie przeszkadza mi wcale, a dodaje jakiegoś takiego...może uroku? Nie, raczej nie. Może zostać jednak uznana za jakaś cechę charakterystyczną mojego wyglądu. Nos mam raczej mały, usta dosyć wąskie, a kości policzkowe wyraźne. Karnację mam dosyć jasną, ale nie wyglądam przez to jak wampir, nie jestem też biały jak ściana. Dużo podróżuję, zatem zdążyłem się nieco opalić. Ze względu na moją posturę i generalnie dosyć miły dla oka wygląd, często ludzie nie biorą mnie w walce na poważnie. Ich błąd. Zazwyczaj ostatni.
UBIÓR: Taki jak na zdjęciu (Ogólny ubiór)
ZNAKI SZCZEGÓLNE: Biały szal luźno owinięty wokół szyi, fioletowe włosy.
OSOBOWOŚĆ
CHARAKTER:
Jaki jestem? A kogo to obchodzi? Chcesz jednak usłyszeć? No dobra. Zatem jestem osobą, na ogół spokojną, staram się wyrobić w sobie niezmącone opanowanie. Czasem jednak ulegam emocjom, co jest jednak dosyć normalne. W końcu przecież nie może człowieka nic nie ruszać, prawda? Rzadko, ale zdarza się, działam spontanicznie, impulsywnie, chociaż na ogół staram się układać plan działania. Jestem zdeterminowany, by osiągnąć swoje cele, by dopiąć swego. Mimo iż mam na sumieniu życie kilku ludzi, to jednak nie przejmuję się popełnionymi czynami. Broniłem się. Jak to się mówi? "Zabij lub daj się zabić". A mnie życie jest miłe. W końcu mam sporo do zrobienia. Nie należę do osób mściwych, jestem jednak uparty jak osioł oraz zawzięty. Pewność siebie jest moją mocną stroną. Wiem jednak, że w takiej sytuacji łatwo popaść w arogancję, więc bardzo się pilnuję pod tym kątem. Systematyczność jest moją kolejną mocną stroną. Trzeba przyznać, że lubię też kobiety. A raczej dziewczyny, gdyż rzadko się zdarza, by kobieta patrzyła na młodego chłopaka w sposób inny niż jak na młodszego brata. Ze względu jednak na to, iż jestem dosyć przystojny (podobno), mam powodzenie u płci przeciwnej. I, muszę z pewnym zażenowaniem przyznać, czasem lubię z tego powodzenia korzystać. No co? Nie patrzcie tak na mnie. Lubię, jak mi ktoś od czasu do czasu ogrzeje łóżko.
NAWYKI: Czasem, gdy chce powiedzieć coś zbyt szybko, zacina się. Wtedy musi przerwać, wziąć oddech i zacząć raz jeszcze, wolniej. Nie umie usnąć w innej pozycji niż na brzuchu.
NINDO: Talent tworzy wygraną, a determinacja rodzi zwycięstwo.
HISTORIA:
Mroźny początek
Znowu lało, a wraz z siostrą nie mieliśmy się gdzie podziać. Mieszkaliśmy na ulicy i żyliśmy jak nędzarze, którymi zresztą byliśmy. Bezdomne dzieci przepędzane z kąta w kąt, z zaułka w zaułek, gdzie nawet na ulicy nie mieliśmy własnego miejsca. W podartych łachmanach, które jeszcze nie tak dawno temu były całkiem drogimi i dobrymi ubraniami, kuliliśmy się pod daszkiem piekarni, który jednak nie dawał takiej ochrony przed deszczem na jaką mieliśmy nadzieję.
Zimno.
Zobaczyłem, że Rika szczęka zębami przemarznięta do szpiku kości. Zdjąłem więc z siebie ostatnie co miałem, czyli podartą koszulkę i dałem ją jej. Wiedziałem, że to nie sprawi, że będzie jej cieplej. Ale chciałem jej jakoś pomóc. Nie umiałem. Miałem wtedy może z siedem lat, ona pięć. Mieszkaliśmy na ulicy, a tego dnia jedyne czym się karmiliśmy to były wspomnienia i marzenia. Marzenia o dachu nad głową i jednym ciepłym posiłku dziennie. Jeszcze dwa lata temu nie myślałem, że będę marzył o takich prostych i, zdawać by się mogło, oczywistych rzeczach. Nie spodziewałem się, że wylądujemy na ulicy zdani tylko na siebie. Wiatr smagał bezlitośnie każdy odsłonięty skrawek naszych ciał, a przez to, iż nie było na nas suchej nitki, wrażenie zimna było spotęgowane. Chciałem jej pomóc, chciałem pomóc sobie. Nie umiałem.
Pamiętam, że byliśmy wściekle głodni. To nie był dobry dzień, gdyż nie udało mi się nic ukraść. Nawet głupiego jabłka. Wszyscy sprzedawcy mieli na mnie oko wiedząc, że tylko czekałem na okazję, by coś zwędzić. Nie rozumiałem tego, dlaczego tak mnie pilnowali. Przecież chciałem tylko przetrwać, chciałem przynieść coś mojej siostrze, chociażbym sam miał tego dnia nie jeść. Nie raz bywały takie dni, że żołądek skręcał mi się z głodu. Byłem jednak szczęśliwy widząc, jak Rika zatapia zęby w soczystym owocu, czy marynowanej rybie. I chociaż samemu cierpiałem, moje serce się radowało. Nie mogłem inaczej. Byłem jej bratem, więc moim obowiązkiem było nakarmienie jej, opiekowanie się nią. I robiłem wszystko, by się z tego zadania wywiązać.
Wypracowaliśmy podział ról. Nie mogłem sam wszystkiego robić. Rano, gdy byliśmy budzeni kopniakami oraz siarczystymi przekleństwami, zazwyczaj przenosiliśmy się spod drzwi czyjegoś domu i szliśmy w okolicę targu licząc, że nam się poszczęści. Rika żebrała, ja szukałem okazji do zwędzenia czegoś. Cały dzień nam tak mijał. Jak był dobry dzień, to mogliśmy sobie pozwolić na kupienie czerstwego bochenka chleba z wyżebranych pieniędzy. Do tego mieliśmy czasem kawałek suszonego mięsa, czasem jakieś warzywo, które udało mi się ukraść. Jedząc czuliśmy się najszczęśliwszymi dziećmi na świecie.
Po jakimś czasie znaliśmy każdy zakamarek w mieście, każde tajne przejście, czy ukryte drzwi. Szukaliśmy. Szukaliśmy przetrwania, szukaliśmy czegoś do jedzenia, szukaliśmy pomocy. Potem jednak straciliśmy nadzieję na to, iż kiedykolwiek uda nam się polepszyć nasze życie. Zresztą, szybko przestaliśmy się tym przejmować. Marzenie o nieosiągalnym uznaliśmy za stracę czasu. Dlatego nasze marzenia ograniczały się jedynie do tego, co byśmy chcieli zjeść. Bywały jednak momenty, gdy dawaliśmy się ponieść fantazjom i opowiadaliśmy sobie, co byśmy zrobili, gdybyśmy byli bogaci. Przytułek dla bezdomnych dzieci? Dlaczego nie? Chodzilibyśmy po ulicach i rozdawali pieniądze? Świetny pomysł! Oferowalibyśmy pracę i dom bezdomnym? To byłoby coś!
I wtedy, marząc, ściągaliśmy na siebie uwagę i byliśmy przepędzani kopniakami oraz groźbami. Nie zliczę już nawet ile razy mnie tyłek bolał od tych wszystkich kopnięć. W pewnym momencie zaakceptowaliśmy nasz los, to że tak spędzimy resztę życia, które na ulicy może się bardzo szybko skończyć. Rika miała na szyi wisiorek, na którym był wyryty herb naszej rodziny. Traktowaliśmy tę błyskotkę jak łącznik z naszymi zmarłymi rodzicami, z którymi czasem rozmawialiśmy opowiadając o naszych troskach, o naszych niepokojach i o tym co jedliśmy tego dnia. Jeśli cokolwiek jedliśmy. Jeśli nie, nie wspominaliśmy o tym. Nie chcieliśmy, by się martwili. I zupełnie nie przejmowaliśmy się tym, że mówimy to małego wisiorka, a nie do faktycznych, chociaż już martwych osób. Nie słyszeli nas, a zatem nie przejęliby się tym, czy coś jedliśmy.
Z wodą nie było problemu. Dosyć często padało, więc spijaliśmy wodę z kałuż, a czasem, w trakcie deszczu, otwieraliśmy usta, wysuwaliśmy języki i kierując twarz ku górze, pozwalaliśmy, by woda sama spływała nam do gardeł.
Pewnej nocy zostałem obudzony przez swojego stałego towarzysza – przez głód. Akurat wtedy nam się poszczęściło, gdyż zaleźliśmy opuszczony magazyn, do którego chyba nikt nie przychodził. Głodowaliśmy, ale przynajmniej nam się na głowy nie lało. A i ściany dawały dobrą ochronę przed wiatrem. Czuliśmy się wtedy jakbyśmy wygrali los na loterii. I wtedy też usłyszeliśmy krzyki na ulicy. Początkowo nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż jako bezdomni, często z siostrą widzieliśmy i słyszeliśmy różne rzeczy. Teraz jednak coś mi nie pasowało. Krzyków było zbyt dużo, ze wszystkich stron. Instynktownie wiedziałem, że musimy się schować, więc obudziłem Rikę. Znaleźliśmy jakąś małą wnękę, w której mogliśmy przykucnąć, niemalże niewidoczni. I wtedy usłyszeliśmy, jak ktoś wchodzi do magazynu. Zatkałem siostrze dłonią usta, by nie zdradziła nas jakimś nieopanowanym piśnięciem. Dostrzegłem kilku ludzi, którzy weszli do środka. Był to niezły punkt widokowy, gdyż sami niezauważeni, mogliśmy obserwować ludzi skąpanych w blasku księżyca. Śmierdziało od nich śmiercią. Usłyszeliśmy jak przywódca grupy kazał przeszukać pomieszczenie w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do sprzedania. I tak znaleźli nas. Wydawali się być niesamowicie szczęśliwi, mówili coś o sprzedaży nas jako niewolników. Nie wiedziałem wtedy co znaczyło słowo „niewolnik”, ale instynktownie czułem przerażenie, więc kopałem i gryzłem tego, który mnie złapał. On jednak nie wydawał się być w żaden sposób poruszony moim zachowaniem. Zostaliśmy związani i wywleczeni przed budynek. Następnie wsadzono nas do jakiejś klatki, razem z innymi dziećmi. W klatce obok było kilka kobiet, które zawodziły, płakały, błagały o wypuszczenie. Niektóre z nich, te które wiedziały, co czeka nas wszystkich, siedziały na ziemi z wpatrzonym w podłogę wzrokiem.
Poczułem smród spalenizny. Bandyci podłożyli ogień pod wieś, ale ta nie mogła spłonąć doszczętnie. Jeszcze kilka godzin temu lało jak z cebra. Chwilę później, uwięzieni niczym zwierzęta, odjechaliśmy w nieznane.
Po dwóch dniach kluczenia ukrytymi ścieżkami, jazdy przez las, dotarliśmy do miejsca, gdzie, jak się potem okazało, odbywał się targ niewolników. Była to rozległa polana w środku lasu, na środku której stał podest do prezentacji „towaru” jak zostaliśmy określeni. Widziałem, jak kolejno wyprowadzają nas z klatek, jak stawiają na podeście z obrożami na szyjach. Wyglądaliśmy jak zwierzęta. Brudni, śmierdzący, wystawieni na publiczny widok. Opowiadano o naszych wadach, zaletach. Były to oczywiste bzdury, gdyż zostaliśmy porwani ledwie dwa dni wcześniej. Ale kupców to nie interesowało. Wraz z moją siostrą zostaliśmy wystawieni na sprzedaż jako rodzeństwo. Było to jedyne pocieszenie. Zresztą i tak nie mogło czekać nas nic gorszego niż życie na ulicy.
Mogło.
Nikt nie chciał nas kupić razem, więc zostaliśmy kupieni osobno. Powoli zaczynało do mnie docierać, że zamierzają mnie rozdzielić z Riką. Wpadłem w płacz, a przerażenie ściskało moje serce. Nie mogłem na to pozwolić. Miałem tylko ją, a ona miała tylko mnie. Musiałem coś zrobić. Ale nie zrobiłem nic. Skrępowane ręce, knebel w ustach oraz głód skutecznie odebrały mi możliwość zrobienia czegokolwiek. Nie wiem gdzie wywieźli Rikę, ale nie dali nam nawet możliwości pożegnania się ze sobą. Nie wiem kto ją kupił i do czego miała być przeznaczona. Mnie kupił kupiec imieniem Yorichi. Był niskim mężczyzną z bujnym wąsem pod nosem, który lubił podkręcać. Jednakże, pierwsze co się u tego człowieka rzucało w oczy to wielki brzuch, który trząsł się w rytm jego kroków. Zabroniono mi mówić, nikogo nie interesowało kim jestem. Byłem popędzany uderzeniami kija. Kupiec w swojej eskorcie wsiadł do karety, mnie natomiast pozwolono łaskawie usiąść obok woźnicy, który przywiązał mnie do drewnianego podłokietnika. Wiedzieli, że idąc, nie dotrę do celu. Byłem wychudzony, zmęczony i wygłodniały. Yorichi nie chciał stracić wydanych na mnie pieniędzy doprowadzając do mojej śmierci z wyczerpania i głodu. Także jechałem obok woźnicy zbyt słaby, by cokolwiek robić, by próbować ucieczki, czy chociażby by buntować się przeciwko swojemu losowi. I tak oto rozdzielono mnie z siostrą. Nigdy więcej jej nie widziałem, ale od tamtej pory obiecałem sobie, że ją odnajdę. Zresztą, jej też to obiecałem.
Pierwsze ciepło
Trzeba przyznać, że gdy siedziałem obok woźnicy, to dostałem coś do zjedzenia, zostałem napojony, więc na ogół nie było źle, gdyż żołądek już nie skręcał mi się w supeł. Początkowo, co prawda, wzbraniałem się przed jedzeniem ogarnięty żalem i rozgoryczeniem z powody rozłąki z siostrą, ale instynkt przetrwania szybko wziął górę. Rozstałem również rozwiązany, by móc sobie samemu poradzić ze zjedzeniem. Wiedzieli, że nie miałem siły, by uciekać, chociaż moje serce tego pragnęło całą mocą. Chciałem uciec i dołączyć do Riki. Nie mogłem. W głowie miałem jedynie same najczarniejsze scenariusze. Jak ją traktują? Dokąd wiozą? Co będzie się z nią działo? Do oczu napłynęły mi łzy, które pociekły obfitym strumieniem. Woźnica – mężczyzna koło sześćdziesiątki, okazał się jednak być człowiekiem, gdyż zaczął ze mną rozmawiać przyciszonym głosem. Powiedziałem mu jak mam na imię i w zasadzie opowiedziałem mu o wszystkim co mnie do tej pory spotkało. I o tym, że nie przeżyję bez siostry. Wysłuchał wszystkiego spokojnie kiwając głową, a na jego twarzy gościł uprzejmy uśmiech zainteresowania. Asura, bo tak miał na imię, wydawał mi się sympatycznym człowiekiem, który miał w sercu wiele dobroci. Nie opowiedziałem mu jedynie o tym, dlaczego wylądowałem na ulicy. Ale to nie było ważne. Ważne było to, że się wygadałem i było mi trochę lepiej, chociaż w sercu zagościł mi smutek i niepokój o losy siostry. Od tamtej pory to uczucie towarzyszy mi stale.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie na miejsce, czyli do domu Yorichiego. Była to rozległa posiadłość położona w pewnym oddaleniu od jakichkolwiek innych domostw. Jadąc dróżką dostrzegłem ludzi pracujących w polu, którzy byli dobrze odżywieni, silni, pełni zdrowia. Byli niewolnikami, o czym, jak się później dowiedziałem, świadczyły obroże na szyjach. Dowiedziałem się o tym, gdyż dostałem taką samą. Zostałem skierowany do stajni, gdzie miałem się zajmować końmi, czyścić je oraz samą stajnię. Mogłem tam też spać. Dwa dni po moim przyjeździe do posiadłości, Yorichi wyjechał z karawaną i miało go nie być blisko pół roku. Mnie wtedy pokazano co mam robić, a czego mi nie wolno. I od tamtej pory żyłem w stajni, w której, chociaż śmierdziało, to było jednak ciepło. Miałem szczęście. Czy Rika też takie miała? Tydzień po moim przyjeździe do posiadłości, spróbowałem ucieczki. Niestety, szybko zostałem złapany. Za tę próbę otrzymałem pięć batów. Dla siedmioletniego chłopca to było wystarczająco, bym stracił przytomność. Gdy się ocknąłem, moje rany były opatrzone, a ja obolały. Nikt się tym nie przejmował i zaraz zagnano mnie do pracy. Cóż mogłem zrobić? Przez jakieś dwa miesiące czyściłem stajnię, wynosiłem gnój, czyściłem konie, które chyba mnie polubiły. Czasem nawet z nimi rozmawiałem i opowiadałem im o sobie, o Rice, o tym jak żyliśmy. W zasadzie to w tej posiadłości nie było źle, ale moje serce rwało się ku siostrze. Spróbowałem więc ponownej ucieczki. Złapano mnie jeszcze szybciej niż wcześniej i tym razem, za karę, zostałem wsadzony do dołu pośrodku pola, który był zakryty szybko nagrzewającą się pokrywą ze stali, więc w środku było gorąco jak w saunie. Spędziłem tam dwie godziny, a gdy zostałem wyciągnięty, byłem skrajnie wyczerpany i utwierdzony w przekonaniu, że zamiast pobytu w dole , chętnie przyjąłbym i dwadzieścia batów. Wtedy to pierwszy raz przyszedł do mnie Asura, by porozmawiać. Byłem dzieckiem, miałem osiem lat, więc powiedziałem mu, jakie są powody moich ucieczek. Rozumiał. Nie, nie było to zwykłe stwierdzenie, które miało mnie uspokoić. On faktycznie rozumiał co czułem. A przynajmniej tak mi się wydawało. Potem mężczyzna przychodził już regularnie zawsze mając dla mnie jakiś prezent. A to cukierek, a to ciepły posiłek, a to jakąś drobną błyskotkę. Ponoć przypominałem mu jego wnuka. Nie wiem, nigdy w końcu go nie poznałem.
Dzięki pracy w stajni wiedziałem już, jak obchodzić się z tymi zwierzętami. Rozumiały mnie, lubiły, były chętne do współpracy. Aż żal mi było ponownie uciekać. Gdy mnie złapali to już na dzień dobry złojono mi skórę, a potem oddano mnie dopiero w ręce zarządcy posiadłości. Ten kazał mi stać na baczność na kawałku drewna przez dwanaście godzin. Gdyby się ruszył, spadłbym. A ów pień miał jakieś półtora metra wysokości. Stałem więc. Po dwóch godzinach moje nogi zaczęły boleć, po sześciu, zesztywniały, po ośmiu trzymałem się na nim jedynie dzięki sile woli. Po dwunastu godzinach, kiedy pozwolono mi zejść, spadłem z niego na twarz nie będąc zdolnym do ruszania nimi. Poobijałem się przy tym potężnie i złamałem sobie nos. Złamałem sobie również rękę, przez co nie byłem zdolny do pracy. Za karę za złamanie, dostawałem posiłki co dwa dni. Asura jednak zawsze przynosił mi coś do zjedzenia dzięki czemu i tym razem mi się udało przetrwać. Woźnica namawiał mnie, by zaniechał prób, bym nie ruszał sam na spotkanie ze światem, w celu odnalezienia siostry, gdyż bardzo szybko mógłbym skończyć dużo gorzej. W końcu miałem tutaj dach nad głową oraz dwa posiłki dziennie. Na argumenty w związku z moją siostrą zawsze odpowiadał tak samo: „co ją miało spotkać, to ją spotkało. Nic nie poradzisz, a nie ma sensu samemu ginąć.”
Miał rację.
Mówił też, że jako iż Rika była małą dziewczynką, to nie mogli ani sprzedać jej do burdelu, ani też nie mogą jej specjalnie źle traktować. Jeśli miała być użyteczna, musiała być silna. I to mnie przekonało. Postanowiłem poczekać, chociaż przychodziło mi to z trudnością, gdyż wciąż zamartwiałem się o los siostry. Jakkolwiek, stałem się przykładnym niewolnikiem, chociaż byłem tutaj dobrze traktowany. Jak już wspomniałem wcześniej, miałem dach nad głową, jedzenie i czułem się potrzebny. Brakowało mi do pełni szczęścia tylko jednej osoby. Gdy tylko wyleczyłem się ze skutków własnej głupoty, zabrałem się do pracy z werwą. Wiedziałem, że muszę być silny, że muszę być przykładny. Yorichi wrócił po pół roku od swojego wyjazdu bez towarów, ale za to ze skrzynią pełną pieniędzy. Wszyscy w posiadłości wiedzieli, że jeśli ktoś chciał kupca o coś poprosić, to najlepszym momentem na to był następny dzień po jego powrocie. Mężczyzna był wtedy zazwyczaj w szampańskim nastroju, skory do ustępstw. Asura o tym wiedział, więc nie powiadamiając mnie o tym, przypomniał kupcowi o mnie i polecił, by ten ze mną porozmawiał. Tego jednak nie wiedziałem, gdyż byłem zajęty tym, czym zazwyczaj. Wieczorem, gdy została wyprawiona uczta z okazji powrotu gospodarza, miałem mu usługiwać. I chociaż śmierdziałem stajnią i nie miałem wprawy w usługiwaniu przy stole, starałem się jak tylko mogłem, by zrobić jak najlepsze wrażenie. Nawet udało mi się niczego nie zniszczyć! Czułem przy tym na sobie wzrok gospodarza, ale ignorowałem to. Podchodziłem zawsze ze spuszczoną głową, starałem się być jak cień. Niewidzialny, ale zawsze tam, gdzie jestem potrzebny. Byłem jak narzędzie, które chce zrobić jak najlepsze wrażenie na swoim użytkowniku, bo w innym przypadku, skończy w koszu na śmieci.
Po kilku godzinach, gdy było już grubo po północy, podpity i śmierdzący sake Yorichi polecił mi, bym przyszedł do jego pokoju po skończeniu uczty. Serce podeszło mi do gardła, gdyż zacząłem zdawać sobie sprawę z charakteru spotkania. Chyba nawet zbladłem, ale cóż mogłem zrobić? Pojawiłem się, jak mi kazano. Kupiec przebrany był już w luźniejsze, bardziej wygodne i „domowe” szaty. Goście wciąż bawili się na dole, a mężczyzna spojrzał na mnie krytycznie i z grymasem zniesmaczenia.
- Wiem, że próbowałeś uciekać. – stwierdził. Przez długi czas panowało milczenie, a ja czułem się jak na przesłuchaniu, jak skazanie, który tylko czeka na wykonanie wyroku śmierci. Polecił mi usiąść w fotelu. Jeszcze nigdy nie siedziałem w czymś tak wygodnym! Zresztą, przez ostatnie pół roku spałem na słomie, a wcześniej na ulicy. Nic dziwnego, że zwykłe krzesło wydawało mi się prawdziwym tronem. Trzymałem wzrok wbity w podłogę nie wiedząc co zrobić, jak się zachować. Postanowiłem zaczekać. Mężczyzna w tym czasie nalał sobie sake, złapał za dwa jabłka, krzyknął bym uważał, po czym chwilę później rzucił nimi we mnie. Wystarczył mi ułamek sekundy, bym zorientował się w sytuacji i złapał owoce broniąc się przed nimi. Pozwolono mi je zjeść. Doszukiwałem się tutaj podstępu, ale Yorichi usiadł naprzeciwko mnie i uprzejmie się uśmiechnął zachęcając do tego. Czy ja naprawdę byłem wtedy niewolnikiem? Kupiony na targu, z obrożą na szyi czułem się jak pies, którego łaskawie przygarnięto i dopóki będzie cieszył właściciela, będzie dostawał miskę z jedzeniem. Yorichi kazał mi opowiedzieć o tym, dlaczego uciekałem. Początkowo milczałem, ale gdy zagroził mi dołem w polu, pękłem. Nie chciałem tam wracać, wiedziałem jak tam jest okropnie. Opowiedziałem mu więc o wszystkim. O tym jak z siostrą żyliśmy na ulicy, jak staraliśmy się przetrwać, jak nas rozdzielono i jak bardzo się o nią martwię. Zapytał się mnie wtedy o to, o czym marzę. Odpowiedziałem, że chciałbym ją odnaleźć. Dodałem, że to tylko jednak marzenia, bo nawet nie wiem gdzie szukać, poza tym, jestem już czyjąś własnością.
Rozmawialiśmy długo, bo niemalże do samego rana. Mężczyzna dowiedział się w tym czasie, dlaczego wylądowałem na ulicy, jak starałem się przetrwać, jak opiekowałem się siostrą. Zazwyczaj to ja mówiłem, a on cierpliwie słuchał od czasu do czasu wtrącając tylko jakieś pytanie. Dlaczego kupiec się tak interesował moim losem? Losem zwykłego robaka, niewolnika, którego racją bytu była praca. Nie rozumiałem tego, ale byłem zbyt nic nie znaczący, by starać się przejrzeć zamysły tego człowieka, który siedział naprzeciwko mnie. W gruncie rzeczy, był dobrym człowiekiem, jak sobie zdałem z tego sprawę lata później. Zrozumiałem też jego motywy, ale o tym nie tutaj. Zostałem odesłany do stajni, ale na odchodnym dowiedziałem się, że Yorichi wie, kto kupił moją siostrę i zapewnił mnie, że krzywda jej się nie dzieje. Dodatkowo, tego dnia miałem być zwolniony chwilowo ze swoich obowiązków w stajni. Miałem się wyspać i wypocząć, bo wieczorem będę miał gościa. Nie rozumiejąc, wróciłem do stajni, gdzie położyłem się spać. Od dawna nie zaznałem tak błogiego snu uspokojony nieco słowami swojego pana.
Wieczorem faktycznie ktoś się pojawił. Był to mężczyzna ubrany w dziwny strój wojownika, który przedstawił się jako Shingeku. Powiedział, że będzie moim nauczycielem. Kim? Kto to był nauczyciel? Nie wiedziałem o co chodzi. Czyżbym miał być bity za to, że polecono mi odpocząć? Przecież wykonałem tylko polecenie. A jeśli to była pułapka, podpucha? Wręczono mi do ręki jakiś dziwny, drewniany przedmiot przypominający nieco katanę, jaką samurajowie nosili. I wtedy się zaczęło. Shingeku miał mnie wyszkolić na wojownika, gdyż miałem zostać przeniesiony do eskorty Yorichiego na karawanach. Zaimponowała mu ponoć moja szybkość i refleks. A to przecież były tylko głupie dwa owoce! Niemniej jednak, nie rozumiejąc do końca motywów kupca, posłusznie wykonywałem wszystkie polecenia mojego nauczyciela. I tak to się zaczęło…
Robak, który stał się człowiekiem
Tak minęły mi cztery lata. Dostawałem lepsze jedzenie, a dodatkowo było ono częściej – nie dwa razy dziennie, a trzy. Przez ciągłą pracę i mordercze treningi szybko nabrałem masy mięśniowej, rozwijałem się jak należy, a moja szybkość była bardzo zadowalająca. Dodatkowo, Shingeku nauczył mnie czytać, pisać, uczył mnie o sztuce, czytywał wiersze i kazał mi je analizować. Rozwinąłem się wiec nie tylko fizycznie, ale i umysłowo oraz duchowo. Okazałem się być bardzo przykładnym uczniem, który każdą nową wiadomość, każdą informację, kolekcjonował w swojej pamięci, która ponoć była doskonała. Wystarczyło, że przeczytałem dwa lub trzy razy dany wiersz i już byłem w stanie wyrecytować go z pamięci. Dodatkowo, Shingeku miał jakiś dziwny instrument, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Ponoć, był to chiński instrument, a który w Japonii został nazwany Shakuhachi, chociaż (jeszcze) był praktycznie nie znany. Chciałem się nauczyć na nim grać, więc mój sensei i to postanowił mi wpoić. Jak się okazało, i tutaj byłem całkiem pojętnym uczniem, który czerpał satysfakcję oraz przyjemność z nauki gry na instrumencie. Po roku grałem już na tyle dobrze, że mogłem zabrać się za tworzenie własnych melodii, które pomagały mi w medytacji. Okazało się bowiem na początku mojego treningu, że ta jest niezbędna, by osiągnąć harmonię umysłu z ciałem. Miałem już wtedy trzynaście lat. Zostałem nauczony samurajskiego stylu walki Battodo szkoły Taka, umiałem czytać, pisać i z chęcią oddawałem się tym czynnościom, tak samo jak i grze na Shakuhachi. Shingeku stwierdził, że w takiej sytuacji nie może mnie już nauczyć zbyt wiele. Wszystko będzie zależało ode mnie, od tego, czy będę trenował, czy będę dążył do samodoskonalenia. Na ostatnie spotkanie przyniósł mi zakupioną dwa lata wcześniej przez Yorichiego katanę. Prezentem od Shingeku był natomiast mój własny flet. Rozstaliśmy się jak przyjaciele, a ja zostałem włączony przez Yorichiego do jego własnej, osobistej eskorty. Zdjęto mi również z szyi obrożę, czyli moje znamię niewolnika. Miałem dostawać uczciwą zapłatę za wykonaną pracę. Nie rozumiałem wtedy co to znaczy, gdyż nigdy wcześniej nie zajmowałem się tym. Jak sobie później zdałem sprawę, osiągnąłem naprawdę wiele. Od bezdomnego chłopca, żyjącego na ulicy z tego, co uda mu się ukraść, przez niewolnika, po ochroniarza z normalną zapłatą za pracę. Gdy się o tym dowiedziałem, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie zapomniałem o siostrze, ale jakoś łatwiej przyszło mi snucie planów na przyszłość i wymyślanie sposobów jej odnalezienia. Przez rok i dwa miesiące solennie pełniłem służbę, a mój miecz nie raz uratował życie moje oraz Yorichiego. Byłem wojownikiem, który był w stanie oddać życie za swojego chlebodawcę i to bez mrugnięcia okiem, czy cienia zawahania. Doceniono mnie. Kupiec jednak nie chciał mnie trzymać w jednym miejscu, gdyż wiedział, jaki cel trzyma mnie przy życiu, dlaczego walczę jak lew o to, by przetrwać. Zostałem wysłany na Lazurowe Wybrzeża do szkoły dla samurajów. Prawdziwa szkoła dla samurajów! Wyobrażacie sobie, jaki byłem wtedy szczęśliwy? Zwłaszcza, że miałem zostać prawdziwym, honorowym samurajem, co było dla mnie niesamowitym wyróżnieniem i awansem społecznym. Po jej ukończeniu miałem wrócić do Yorichiego, który miał dopiero wtedy mi powiedzieć, kto kupił moją siostrę. Nie mogłem się doczekać, ale wiedząc, że cierpliwość popłaca, zgodziłem się na to. Tak więc wyruszyłem w kolejny etap swojej podróży.
Kuźnia charakteru
Gdy dotarłem na Lazurowe Wybrzeża, musiałem udać się w odpowiednie miejsce, gdzie siedzibę miała szkoła prowadzona przez Musashiego Sasakiego. Po długich rozmowach oraz po pewnym teście przez niego przeprowadzonym zdecydował, iż będę mógł się tutaj szkolić. Byłem szczęśliwy i, gdyby nie to, że nie wypadało, podszedłbym i uściskał tego mężczyznę. Trening zaczęliśmy niemalże od razu, harmonogram dnia zawsze był ten sam. Był bardzo podobny do tego, jaki wpoił mi Shingeku. Pobudka skoro świt, medytacja, śniadanie i trening fizyczny do późnego popołudnia. Wieczorem natomiast nauka sztuki, recytacja poezji i tym podobne rzeczy rozwijając umysł. Do wszystkich tych czynności podchodziłem z niesłabnącym zapałem kształtując przy tym swój charakter. Wyrobiłem w sobie systematyczność, hart ducha i spokój, chociaż czasem wciąż działałem pod wpływem emocji. Kalkulowałem, analizowałem, układałem plany działania, zanim się za coś zabrałem. Zdystansowałem się do otaczającego mnie świata i problemów nim rządzących. Chociaż czasem aż się we mnie gotowało ze złości, to jednak starałem się ochłonąć przed podjęciem decyzji. Wpojono mi również poczucie honoru oraz dumę, przy czym przestrzegano mnie przed popadnięciem w pychę. Spędziłem w ten sposób dwa ponad dwa lata. Gdy ukończyłem naukę miałem lat szesnaście. Byłem odmieniony i nawet ja sobie zdawałem z tego sprawę. Stawałem się powoli mężczyzną, chociaż to jeszcze nie był moment, kiedy byłem uznawany za dorosłego. Zgodnie z poleceniem Yorichiego, wróciłem do jego domu, by wreszcie otrzymać upragnioną informację, na którą czekałem od prawie dziewięciu lat. Niecierpliwiłem się, więc chciałem dotrzeć tam jak najszybciej. Droga jednak i tak zajęła mi prawie dwa tygodnie. Yorichi akurat pojechał z karawaną i miał wrócić dopiero za jakieś trzy miesiące, więc postanowiłem poczekać. Zaoferowałem, że za dach nad głowę oraz jedzenie będę się podejmował różnych prac. Że mogę nawet, jak za dawnych czasów, wrócić do stajni i zajmowania się końmi. Przydzielono mnie do czegoś innego, jako iż byłem już całkiem wykształcony i oczytany, zostałem nauczycielem dzieci osób pracujących w posiadłości. Zatem uczyłem czytać i pisać grupkę kilkoro dzieci, które patrzyły się we mnie jak w obrazek. Przekazywałem im wartości, jakie powinny cechować każdego człowieka, jak interpretować poezję, na co zwracać uwagę. Przekazywałem im swoją wiedzę, lata temu nie śniąc nawet, że stanę się tym, kim byłem teraz. Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, iż Yorichi nigdy nie traktował mnie tak naprawdę jak niewolnika. Bardziej jak….wychowanka. Uczył mnie dyscypliny, pracy, hardości. Potem zadbał o moje wykształcenie, wskazał właściwą drogę życia. Byłem mu niezmiernie wdzięczny za to, co dla mnie zrobił. I chciałem mu się odwdzięczyć po stokroć. Przez trzy miesiące siedziałem więc w posiadłości, uczyłem dzieci, trenowałem sam siebie.
I czekałem.
Wreszcie, Yorichi wrócił. Widząc mnie, uściskał mnie jak starego przyjaciela, jak swojego własnego syna. Rozmawialiśmy długo. Tym razem nie był tylko słuchaczem, ale i on sam opowiadał o tym, jak mu szły interesy, jak się układało życie. Nie ponaglałem, nauczony cierpliwości. Wreszcie jednak kupiec stwierdził, że wie po co przyszedłem. Podał mi imię i nazwisko mężczyzny, który kupił moją siostrę i dał mapę z zaznaczonym miejscem jego zamieszkania. Poprosił jednak, bym został jeszcze dwa miesiące, do swoich siedemnastych urodzin i bym jeszcze pouczył trochę te dzieci. Ich rodzice ponoć byli bardzo ze mnie zadowoleni. Zgodziłem się, uznając, że dwa miesiące nic nie zmienią. Po tym czasie jednak przyszedł czas pożegnania. Na urodziny dostałem od Yorichiego wspaniały, tradycyjny strój samuraja oraz jego podróżny zamiennik. Wręczył mi również nieco pieniędzy na podróż, chociaż przed tym ostatnim broniłem się. Stwierdził jednak, że w drodze za pieniądze mogę dostać wszystko, a sam doskonale wiedziałem, że środki do życia są ważne. Przyjąłem je więc i uściskałem go, po czym odszedłem. Odchodziłem ze łzami w oczach, by rozpocząć kolejny, miałem wtedy nadzieję, że ostatni etap mojej wędrówki.
Litość, nowy początek
Podróż na miejsce zajęła mi prawie trzy tygodnie. W tym czasie pełen byłem nadziei na to, że wreszcie spotkam się po tylu latach z siostrą. Gdy więc zobaczyłem bogatą kiedyś, a zapuszczoną jak siedem nieszczęść posiadłość, to od razu wiedziałem, że coś się stało. Gnany samymi czarnymi myślami, wydawało mi się, iż moje buty dostały skrzydeł. Dotarłem przed drzwi spocony, brudny po podróży i z łomoczącym w piersi sercem. Nie wiedziałem, czy tak pracowało ze względu na wysiłek, czy strach. Otworzyłem drzwi, które skrzypnęły w ledwo co trzymających się zawiasach, po czym pchnąłem je, by stanęły przede mną otworem. Pierwsze co poczułem, to niesamowity smród, który sprawił, że aż cofnąłem się o krok, a żołądek związał mi się w supeł. Był to smród starego piwa, zjełczałego masła, brudu, dawno nie mytego ciała. W tym odorze dało się wyczuć też subtelną nutkę niespełnionych marzeń i zmiażdżonych nadziei. Przemogłem obrzydzenie i wszedłem do rozświetlonego jedynie kilkoma świecami pomieszczenia. Podłoga skrzypiała i lepiła się. Nie mogłem uwierzyć, że moja siostra żyła w takich warunkach. Dostrzegłem przy kominku jakąś skurczoną postać, która w pomarszczonej dłoni trzymała butelkę z bliżej niezidentyfikowanym trunkiem. Podszedłem do, jak się okazało, starego mężczyzny, który był upity w sztok. Woń alkoholu przebijała się przez bogactwo innych „aromatów”. Nie chciałem go dotykać, więc znalazłem jakieś wiadro, nalałem do niego wody, po czym zawartość wylałem wprost na starca. Ten obudził się z krzykiem, parskając wodą z ust. Oczy miał rozbiegane, zaślepione przez zaćmę. Nie widział mnie.
- Kto tu jest?! No kto! – wołał patrząc na mnie i mnie nie widząc.
- Nazywam się Takechi i przyszedłem po moją siostrę. – odparłem spokojnie starając się oddychać przez otwarte usta.
- Nie mam niczyjej siostry! Zostałem sam! Nie wiem o kim mówisz! – krzyknął, blednąc do tego stopnia, że było to widoczne nawet w tym półmroku jaki tutaj panował.
- Gadaj dziadu, gdzie jest moja siostra, bo wypruję ci flaki! – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Czułem jak wzbierała we mnie złość. Złość na siebie samego, na tego mężczyznę, który ewidentnie nie miał mojej siostry. Kobieta nie byłaby w stanie żyć w takim syfie.
- Litości! Nie mam! Kim ona była? Jak się nazywała? Może będę mógł pomóc! – powiedział, padając na kolana. Starałem się uspokoić, ale nie mogłem, chociaż w głębi serca było mi żal tego człowieka.
- Na imię ma Rika, kupiłeś ją na targu niewolników prawie dziewięć lat temu. Miała wtedy pięć lat. Coś ci to mówi? – zapytałem głosem drżącym z gniewu.
- Słodka Rika…nie była u mnie długo. Ledwie rok. Była towarzyszką mojej wnuczki. Razem się bawiły, ale musiałem wszystko sprzedać, gdy długi mnie zniszczyły. Widzisz w jakim jestem stanie.
- Sprzedałeś moją siostrę?! – krzyknąłem, po czym chwyciłem go za ubranie i zajrzałem mu w jego niewidzące oczy, które zaszkliły się od łez.
- Musiałem. Nic więcej nie wiem, przysięgam! Daruj mi życie…. Błagam. – powiedział niemalże płacząc. Puściłem go i sięgnąłem po swoją katanę. Nie mogłem go jednak zabić. Zbyt mi go było żal. Zostawiłem go więc samego ze swoimi problemami i wyszedłem z tego okropnego domu trzaskając drzwiami. Nie dbałem o to, czy wypadną z zawiasów. Byłem rozgoryczony, wściekły, ale i…smutny. Nie spełniłem swojego marzenia oraz, co gorsze, nawet nie wiedziałem, gdzie zacząć ponownie szukać. Udałem się w drogę powrotną do Yorichiego, gdyż nie miałem co ze sobą zrobić. A może liczyłem na poradę? I nie zawiodłem się. Kupiec doradził mi, bym wybrał się do jednego z dwóch krajów kupieckich, do których shinobi, ponoć, są wysyłani w ramach czegoś w stylu stażu. Uznałem, że to może być jakiś pomysł, więc następnego dnia ruszyłem w kierunku Ryuzaku no Taki. Będąc w granicach tego państwa dostrzegłem, że nie łatwo będzie tutaj kogokolwiek znaleźć, zatem musiałem się tam osiedlić. Przynajmniej na chwilę. Wynająłem mieszkanie i zacząłem samodzielne życie w kraju kupieckim, w którym, miałem nadzieję, zdobyć informacje na temat pobytu mojej siostry. Kupcy przecież zawsze wszystko wiedzą, czyż nie?
WIEDZA
INFORMACJE:
KLANY, RODZINY SHINOBI, WIĘZY KRWI: Posiada wiedzę na temat klanów: Uchiha, Kaminari, Inuzuka, Yamanaka.
POSTACIE:
ZDOLNOŚCI
KEKKEI GENKAI: Brak
NATURA CHAKRY: Katon
STYLE WALKI: Battodo
UMIEJĘTNOŚCI:
PAKT:
ATRYBUTY PODSTAWOWE:
SIŁA 20
WYTRZYMAŁOŚĆ 5
SZYBKOŚĆ 74/92
PERCEPCJA 10/11
PSYCHIKA 1
KONSEKWENCJA 1
KONTROLA CHAKRY Ranga E
MAKSYMALNE POKŁADY CHAKRY : 100%
MNOŻNIKI: Battodo - Styl Taka (+15% Szybkość, +15% Percepcja za styl Battodo i dodatkowe 10% Szybkości za szkołę walki Taka = 25% Szybkość, 15% Percepcja)
POZIOM ROZWOJU DZIEDZIN NINPŌ:
NINJUTSU
GENJUTSU
TAIJUTSU Ranga D
BUKIJUTSU
KYUJUTSU
KENJUTSU Ranga D
SHURIKENJUTSU
KUSARIJUTSU
KIJUTSU
IRYōJUTSU
FūINJUTSU
ELEMENTARNE
KATON
SUITON
FUUTON
DOTON
RAITON
KLANOWE
JUTSU:
Battodo (kenjutsu, ranga D)
Dainamikku Entorī (taijutsu, ranga D)
Dainamikku Akushyon (taijutsu, ranga D)
Yōdō (kenjutsu, ranga D)
Iaido (kenjutsu, ranga D)
EKWIPUNEK
PRZEDMIOTY PRZY SOBIE (WIDOCZNE): Katana
PRZEDMIOTY SCHOWANE (NIEWIDOCZNE): Shakuhachi
ROZLICZENIA
PIENIĄDZE: Bank
PH: Rozliczenia
MISJE:
PREZENT OD ADMINISTRACJI:
Re: Takechi
: 10 wrz 2016, o 21:18
autor: Takechi
Moja karta postaci jest gotowa do sprawdzenia
EDIT:
Taki sam avatar uzgodniony z użytkownikiem Natsume na czacie.
Re: Takechi
: 11 wrz 2016, o 22:15
autor: Ero Sennin
Re: Takechi
: 11 wrz 2016, o 23:34
autor: Takechi
1. Zrobione
2. Wykreślona wzmianka o Senju
3. Poprawione. Dobrze to zrobiłem?
5. O to chodziło?
6. W związku z czym?
Re: Takechi
: 12 wrz 2016, o 21:49
autor: Ero Sennin
Karta zaakceptowana.
Ukryty tekst