Strona 1 z 1
Sukuna - Karta Postaci
: 1 lut 2021, o 13:06
autor: Sukuna
D A N E P E R S O N A L N E
I M I Ę : Sukuna (宿儺)
N A Z W I S K O :
Ukryty tekst
P R Z Y N A L E Ż N O Ś Ć : Akiyama
W I E K : 15 lat
D A T A U R O D Z E N I A : 13.02.375
P Ł E Ć : shinobi
W Z R O S T | W A G A : 170cm | 65kg (i cały czas rośnie - finalnie będzie mieć 180cm)
R A N G A : Brązowa Łuska (Kasshokara)
B A R W A G Ł O S U : Seiyū
A P A R Y C J A
W Y G L Ą D :
Aparycją przywodzę na myśl zbiór różnych cech, które z definicji są ze sobą sprzeczne. W moim zaś wypadku, jakimś cudem się płynnie ze sobą komponują, tworząc obraz urokliwego chłopca, z pewną tajemniczą iskrą, nie tylko w spojrzeniu, ale w całokształcie swojej fizjonomii. Z pewnością nie wyglądam jak przypadkowo spotkany parobek, acz daleko mi również do wyglądu syna bogatego kupca czy księcia jakiejś krainy. Piastuję miejsce gdzieś po środku, łącząc cechy obu środowisk, co też naturalnie daje mi dobre predyspozycje do wtapiania się w różne środowiska, co chętnie wykorzystywałem w przeszłości, wręcz pozwalało mi to ujść cało z wielu sytuacji, gdzie z każdym dniem coraz bardziej obcowałem z poczuciem niebezpieczeństwa i zagrożenia życia.
Mym obiektem rozpoznawczym są w dużej mierze moje oczy. Dwa enigmatyczne płomyki o tysiącach odcieni lazuru i morskich głębin, które emanują osjanicznym poczuciem zagadkowości i ostrożności. Kształtem nie należą do największych, do przeciągłych bardziej, nadając im kociego charakteru.
Nad oczami trzepoczą ochoczo długie, czarne rzęsy, nadające mi pewnej kobiecości, choć w tak małym stopniu, że wręcz niezauważalnie.
Włosy zaś mam koloru węgla i mimo swej prostoty, bywają niesforne i samoistnie układają się w artystyczny nieład, opadając mi na czoło. Długością są odpowiednie, nie za krótkie, ale też nie za długie, co by przeszkadzało mi czy to w bardziej aktywnych sytuacjach, czy po prostu w życiu codziennym. W razie potrzeby spinałam je z tyłu głowy. Były więc średniej długości, zaś intensywna czerń kontrastuje z moją gładką i alabastrową skórą, która w zimnym świetle wygląda wręcz na chorobliwie bladą. W promieniach słońca nie daje już takiego wrażenia, odrobine odbiegając od normy, lecz nic ponadto.
Jestem szczupłej postury, po niej też najbardziej widać, że mój organizm zalega z typowym w moim wieku etapem dojrzewania. Mimo nieco zarysowanych mięśni na brzuchu, można bez wyraźnego problemu policzyć żebra na moim torsie co wskazuje nie tyle na niedożywienie, co moje fizycznie nieprzystosowanie do nabierania jakiejkolwiek masy. Co ma swoje plusy i minusy, dzięki temu już od dziecka starałem się wykorzystywać swoje atuty w postaci większej szybkości i zręczności od rówieśników.
Wzrostem również się nie wybijam ponad innych, bowiem mierzę całe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów, acz mam nadzieje, że jeszcze wszystko przede mną – jak mówiłem, mój organizm jest całkiem spóźniony w takich sprawach. Nawet mutację przechodziłem bardzo późno, bo dopiero rok temu.
Podsumowując, jest we mnie wiele cech, które przywodziłoby na myśl dorosłego już mężczyznę, jest to poniekąd uwarunkowane czynnikami, które narzuciły mi szybsze zakończenie etapu dzieciństwa i przejścia do dorosłości, za czym mój organizm nie nadąża i pozostaje w tyle. Stosunkowo niedawno jeden przechodzień przy rozmowie powiedział, że wyglądam jednocześnie na czternaście i dwadzieścia lat i w pełni podpisuję się pod tymi słowami ilekroć patrzę na własne odbicie w tafli wody.
U B I Ó R :
Moja garderoba jest cholernie monotonna, można by rzec, że każdy jej element niczym się względnie od siebie nie różni z wyjątkiem koloru. W głębi duszy jestem minimalistą i to właśnie on, minimalizm, kieruje moim poczuciem estetyki. Nie spotkałem się w życiu z wieloma sytuacjami, gdzie swoim odzieniem miałem podkreślić status społeczny, którego w gruncie rzeczy nie miałem. Raczej celuję w szaty zapewniające swobodę ruchów i nie przyciągają specjalnie niepotrzebnych spojrzeń. Brak u mnie tunik o ekspresyjnych wzorach, jedwabistych szat czy kimono. Spotkać mnie za to można w ciemnych, cienkich bluzkach z długim rękawem i golfem osłaniającym moją bladą szyję oraz w obcisłych spodniach, które cechują się swobodą ruchów i wygodą. Najczęściej są nieco jaśniejszego odcienia od bluzki, bądź odwrotnie, ciemniejsze. Nigdy w tym samym kolorze, podburza to moje poczucie estetyki. Na to narzucam długi płaszcz z kapturem, pod którym ukrywam swoje oblicze.
Z N A K I S Z C Z E G Ó L N E :
O S O B O W O Ś Ć
C H A R A K T E R :
Cechą u mnie dominującą jest zdecydowanie wytrwałość. I to nie taka zwykła „pragnę być silniejszy, bo muszę zostać władcą mafii! ”. Nie. Ja nie pragnę. Ja muszę być silniejszy. Nic mnie przed tym nie powstrzyma. Dość popularny już frazes „po trupach do celu” celnie opisuje moje spojrzenie na świat. Mimo wszystko jestem egoistą – we wszystkim najważniejsza jest moja racja oraz moja zemsta. Nie obchodzą mnie inni, przynajmniej nie w jakimś wielkim stopniu. Ich zmartwienia są w mojej głowie niczym w porównaniu z tym, jakie piekło przeżyłem ja sam. Co nie znaczy, że nie zwodzę ludzi na manowce, przedstawiając zgoła inny wizerunek – lata na ulicy nauczyły mnie udawania wielu ludzi, przybierania masek. Zawsze patrzę na własne korzyści, umiejąc jednocześnie docenić wkład innych. Nie żebym był jakiś wielkoduszny i szczodry, acz często zaznaczam, że spłacam swoje własne długi, o których nie zapominam. Kolejna bowiem ważna cecha o mnie to pamiętliwość. Mam cholernie dobrą pamięć, fotograficzną wręcz, tak więc jedno spojrzenie na twoją twarz mi wystarczy by zapamiętać ją do końca życia i ścigać cię na sam koniec świata jeśli będzie trzeba.
Jeśli chodzi o moje podejście do treningów i zadań, które wyznacza mi mafia, zawsze daję z siebie dwieście procent. Nie znam umiaru, brnę przed siebie i w tym również jestem perfekcjonistą – zadanie musi zostać wykonane idealnie, nie ma tu miejsca na błędy. Przynajmniej tych cech uczył mnie zawsze ojciec i może jeśli jeszcze przed jego śmiercią, w domu rodzinnym nie miało to racji bytu, tak po wszystkich wydarzeniach jakie mnie dotknęły, jego zalecenia stały się dla mnie niemal doktryną, która prowadzi mnie przez życie. Nie przesiąknąłem również tym szaleństwem, jakie jest charakterystyczne dla Akiyamy, staram się być jak najbardziej racjonalny przy rozwiązywaniu problemów, acz czasem furia weźmie nade mną górę i szybciej komuś zapewnię wybuch na twarzy, aniżeli z nim porozmawiam. Czuć zaś, że jestem zupełnie inną istotą niż przed wyjazdem, gdybym miał się teraz spotkać z moim kuzynem po tych dwóch latach, z pewnością nie poznałby mnie w ani jednym procencie. Prawdziwym zaś sloganem jest, że wojna zmienia człowieka, zaś wojna nie zmienia się nigdy.
Wciąż żyję nienawiścią, lecz głęboko skrytą pod warstwami wytrwałości i wyraźnym celem pięcia się coraz wyżej. Nie jest to nic nowego, ani zaskakującego, dlatego też nigdy nie byłem podejrzany o jakiekolwiek dywersje, ani nikomu nie wpadłoby do głowy, że żyję w tej mafii tak naprawdę by zabić dwóch, wysoko postawionych członków. Przez lata nauczyłem się idealnie kłamać bez drgnięcia powieki, w tej zaś kwestii nawet nie musiałem – wystarczyło mówić półprawdę i tak też zawsze staram się robić – nie mówić całkowitego fałszu, ponieważ jest to często kłopotliwe, a jedynie część prawdy, ewentualnie zabarwioną kłamstwem, które łatwiej w takiej formie skontrolować.
N A W Y K I :
- w stresujących chwilach zagryzam prawą część dolnej wargi, czasem aż do krwi
N I N D O :
„Obojętnie czy jesteś kamieniem czy ziarenkiem piasku. W wodzie toniesz tak samo. ”
H I S T O R I A T L ; D R :
Urodziłem się trzynastego dnia drugiego miesiąca trzysta siedemdziesiątego piątego roku. Do dwunastego roku życia mieszkałem na Samotnych Wydmach, żyjąc jak każdy nastolatek bez większych zmartwień – trenowałem całymi dniami z moim kuzynem, chcąc stać się jak najsilniejszy. W tym też roku obudziłem w sobie bakutona, nauczyłem się go używać, co było już pewnym przełomem, dla wielu to było nieosiągalne jeszcze przez kolejne lata. Nie miałem jednak czasu cieszyć się tym faktem, dlatego że pewnej nocy zostałem zbudzony przez własnego ojca, który oznajmił mi, że musimy się wynieść z kraju. W przyszłości zaś dowiedziałem się, że było to spowodowane tym, że mój ojciec pewnego dnia został złapany przez członków mafii Ekibyō i musiał z nimi współpracować, żeby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie – z czasem zaś współpraca ta stawała się coraz bardziej ryzykowna, dlatego mieliśmy przenieść się do siedziby mafii, zostając w pewnym stopniu ich członkami. Nie doszło do tego jednak, gdyż po drodze zostaliśmy napadnięci przez inną mafię, Akiyamę. Zabili oni moich rodziców, ja zaś skryty w kryjówce przeczekałem walkę i przysiągłem zemstę. Póki co jednak musiałem zapewnić sobie przetrwanie i przez następne lata żyłem jako bezdomny w stolicy Shigashi, w międzyczasie trenując i szlifując swoje własne umiejętności. Pewnego dnia zostałem przyuważony przez jednego z członków Akiyamy, Soueiego, który następnie zlecił obserwację mnie i po kilku dni zostałem porwany przez członków mafii, a następnie w nią wcielony. Następny rok spędziłem na treningu i wykonywaniu zadań dla mafii, cały czas mając w głowie plan vendetty na dwóch mężczyznach, którzy zabili moich rodziców.
H I S T O R I A :
Początek to czas dla podjęcia najsubtelniejszych działań, by wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Lecz moim żywiołem jest chaos. Niewiele jest miejsc i pojęć tak trudnych do zdefiniowania jak chaos. Może w nim się mieścić nawał idei i myśli o przeciwstawnej naturze i nie jest to nic wychodzącego ponad rozumienie o nim. Paradoksalnie to właśnie opisywało chaos – że niemal wszystko może się w nim znaleźć. Serce nim przepełnione, bije nieregularnie, doprowadzając do nieprzewidywanych czynów. Walczyłem z chaosem, uprzednio otwierając mu drzwi, goszcząc go w swoim umyśle, zaś później zwalczając, powoli zauważając jego zdradliwą naturę, która również nie była niczym nowym w jego istnieniu – acz byłem wciąż młody i naiwny. Naiwność pozwoliła mi wierzyć, że chaos da mi siłę czynić dobro. Moje dobro w własnym stadium moralności, które wcale nie musiało być postrzegane tak samo przez całą resztę społeczeństwa.
Powiada się bowiem, że entropia jest bezkształtna, nijak nie da się jej opisać w aspekcie wizualno-fizycznym. Lecz to nieprawda.
Widziałem Chaos. Widziałem krwawe ślepia z gadzim pyskiem, zasłaniającym ostre niczym brzytwa kły. W moim świecie to Akiyama jest chaosem, w którego odmęty musiałem wstąpić, by móc znaleźć spokój. By móc odpocząć.
***
- Ta podróż jest zdecydowanie zbyt niebezpieczna. Satori jest za młody, nie przeżyje takiego wysiłku w tym wieku. – Skrzypliwy niczym niedostrojona lutnia głos ledwo docierał moich uszu.
- Tutaj też zginie, a nawet jeśli nie, to nie dozna spokojnego życia. Nie możemy tu zostać. – Męski głos zagrzmiał dudniąco, swoimi niskimi tonami wypełniając pomieszczenie. Siedziałem w wiklinowym koszyku, ukryty przed spojrzeniami rodziców. W moim sercu toczyła się teraz krwawa batalia. Z jednej strony musiałem pozostać niewykryty, z drugiej zaś gniew starał się przejąć stery mojego ciała i wykrzyczeć wniebogłosy swoją furię związaną całą tą rozmową, która ciągle się toczyła. Byłem za młody, żeby zrozumieć wiele rzeczy, o których w tamtym dniu mówili moi rodzice. Może gdybym wtedy był bardziej dojrzały, nie doszłoby do reszty.
Do chaosu.
Mieszkałem z rodziną w Tsurai, jednego regionu Samotnych Wydm oraz miejsca, z którego pochodził mój klan. Klan Haretsu, znany z wybitnych umiejętności wojennych, był również moją rodziną, w czasach kiedy w głowie miałem jedynie sielankowe zabawy z braćmi i siostrami. Wyżej wymieniona rozmowa między moimi rodzicami miała miejsce w siódmym miesiącu trzysta osiemdziesiątego trzeciego roku, kiedy skończone już miałem osiem lat i powoli zaczynałem się bardziej interesować otaczającym mnie światem. Co się stało, że cały mój świat spowijał piasek, gorąc i zamiłowanie cienia, tak wygodnego w upalne poranki? Czy wszędzie tak jest i czy kiedykolwiek dane mi będzie zaznać wielkich czynów i przygód godnych najwspanialszych shinobi, o których śpiewała mi matka na dobranoc za lat jeszcze większej młodości? Takie pytania powoli zatruwały mój umysł, uniemożliwiając chłodno podążać za poleceniami starszych i mądrzejszych ode mnie ludzi. Za co zapłaciłem cenę wyższą niż ta, uważana za największą. Śmierć fizyczna nie była najgorszym czego można było zaznać w życiu i dane mi było się o tym dowiedzieć zdecydowanie za wcześnie. Lecz o tym później.
***
Rzuciłem błyszczącym ostrzem ze świstem powietrza i wyskoczyłem przed siebie, biegnąc okrężnie, nie spuszczając wzroku z przeciwnika. On był niczym moje lustrzane odbicie, wykonał ten sam ruch, rzutem własnego kunaia zatrzymując lot mojego. Krążyliśmy wokół siebie, obrzucając się metalem, trzymając się na dystans i stawiając kolejne kroki na naszej własnej planszy. Nie słynąłem z siły ani wielkiej wytrzymałości, mając już dwanaście lat nie byłem na tyle naiwny i głupi, żeby zaatakować po prostu rzucając się na mojego wroga. Nie, byłoby to samobójstwo, do którego oczywiście nie chciałem dopuścić, dlatego trzymałem dystans, szukając luk i słabych punktów. Tym, czym się jednak wyróżniałem na tle rówieśników to zmysł strategiczny, szybkość i niebywała zwinność, niepodobna nikomu w moim wieku. Zamierzałem skorzystać ze swoich atutów, tym bardziej, że pierwszy cios był w tym pojedynku najważniejszy. Wynajdując okazję, rzuciłem trzema kunaiami, nie w przeciwnika, lecz sporo przed niego, żeby zmienić jego trajektorie biegu i naparłem się na niego, trzymając jedno ostrze w lewej dłoni, gotów zaatakować.
Kilka sekund potem było już po walce.
Mój kuzyn leżał zdyszany na piaskowej ziemi, patrząc na mnie z mieszanymi emocjami tlącymi się w piwnych tęczówkach jego oczu. Była w nich złość, ale i trochę podziwu, endorfin i adrenaliny, której tak pragnął. Podałem mu rękę, pomagając mu wstać i zwróciliśmy wzrok na mojego ojca, który oglądał pojedynek z cienia, analizując nasze występki. Z różnych lekcji o naszym klanie, jak i wszystkich innych pochodzących z Samotnych Wysp, wiedziałem, że Suuko nie był nikim ważnym na kartach historii. Lecz patrząc na niego, na rosłego, umięśnionego mężczyznę o bladej jak na te warunki cerze i szlachetnych rysach, nie można było nie odnieść wrażenia jakby rozmawiało się z jakimś władcą. Był to też poniekąd powód, dlaczego nigdy nie udało mi się nawiązać z nim bliższych relacji. Piekielnie go szanowałem, ale nie potrafiłem się otworzyć tak jak to miało miejsce przy mamie.
- Satori, brawo. Cudem to wygrałeś, gdyby Kabane przejrzał twój plan, przegrałbyś z kretesem. Traciłeś więcej siły niż on, gdyby to był doświadczony przeciwnik to najpierw by cię wymęczył fizycznie, cały czas się broniąc. Jednak już w bezpośrednim starciu mądrze wykorzystujesz swoje atuty, mając jednocześnie świadomość o swoich słabych punktach, których starasz się wystrzegać. – Mówił głośno i surowo, rzeczowo punktując moje niedociągnięcia, następnie przechodząc do kuzyna, który również się nie popisał. Trenowaliśmy ze sobą od maleńkości, Kabane był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałem. Oboje zaś byliśmy z klanu Haretsu, co czyniło nas rodziną. Trening dobiegł końca, co wcale nie znaczyło, że koniec na ten dzień obowiązków.
Minęły cztery lata od pamiętnej rozmowy, kiedy schowany w wiklinowym koszu podsłuchałem swoich rodzicieli i do tej pory im o tym nigdy nie powiedziałem. Najwidoczniej sprawdził się scenariusz mojej matki, bowiem nic się nie skłaniało do tego, żebyśmy mieli się wyprowadzać. Do dnia dzisiejszego nie wiedziałem jakie były przesłanki do tego, żeby się wynieść z rodzinnego miejsca, w jakim się urodziłem i żyli jeszcze moi dziadkowie, których nie zdążyłem zaś poznać, odeszli jeszcze zanim się pojawiłem na świecie.
Padłem. Wykończony dzisiejszymi obowiązkami, runąłem na łoże, skrywając się pod puchową kołdrą, ukrywając się przed zimnem jakie witało nas w każdą noc, kiedy słońce chowało się z krwistym akcentem za horyzontem, zaś na czarnym już niebie świecił księżyc i tysiące gwiazd. Zawsze w takie bezchmurne noce analizowałem cały dzień, przypominałem sobie najmniejsze pierdoły, na które zazwyczaj machałem ręką, nie dając im zbytniej atencji. Dziś zaś, skąpany w puchowym morzu, oczami wyobraźni odtwarzałem mój pojedynek z Kabane, czując żal do swojego ojca, że musiał to być pojedynek bez wykorzystywania jakichkolwiek technik. Nauczenie się Bakutona kosztowało mnie niesamowitych wyrzeczeń, determinacji. Wymiotowałem z przemęczenia, płakałem po nocach, czując palący ból wszystkich mięśni. Nie było cala mojego ciała, który nie płonąłby z cierpienia. Zaś gdy wreszcie udało mi się użyć uwolnienia wybuchu, w oczach ojca dostrzegłem głęboko ukrytą obawę przed czymś mi nieznanym i obcym, nie podziw, jakiego się spodziewałem.
Z tą myślą położyłem się na lewym boku, dymając gniewnie niczym dziecko, którym wtedy jeszcze przecież byłem. Szybko zaś musiałem dorosnąć, przekonałem się tego w najbliższym czasie.
Nie spałem długo – zbudzony nagłym zatkaniem moich wszelkich dróg oddechowych, otworzyłem gwałtownie oczy i rzuciłem się na napastnika, którym okazał się właśnie mój ojciec, którzy przykładając palec do buzi, chciał mnie tym sygnałem uspokoić. Coś się działo. Pierwsza myśl, jaka naszła mój umysł to oczywiście powrót wspomnieniami do często wspominanego przeze mnie dnia. Czy to właśnie dzisiaj? Ale dlaczego? Dlaczego czekali aż cztery lata?
Nie była to zwykła przeprowadzka. Tu, na Samotnych Wydmach takie zachowanie bardzo odbiegało od normy i już pomijając przywiązanie do klanu, mowa była o ogólnym opuszczaniu kraju, który dla wielu był wartością nadrzędną, zawsze myślałem, że i dla moich rodziców również. Tak więc, albo się myliłem i było odwrotnie, albo istota sprawy była tak ważna, że swoim priorytetem przyćmiła jakiekolwiek narodowościowe wartości. Poproszono mnie bym bez zbędnych pytań, w sumie to jakichkolwiek pytań, ubrał się i najciszej jak potrafiłem udał się na tyły budynku, gdzie czekał już wóz, którym mieliśmy się udać – ja i moi rodzice, porzucając wszystkie ważne mi osoby w sercu. Chciałem protestować, gniew powoli zaburzał moje zimne postrzeganie świata, lecz wystarczał jeden, solidny cios w skroń, bym zapadł w ponowny sen.
***
Obudziłem się daleko od domu, w miejscu, którego krajobrazu nie rozpoznawałem. Wciąż czułem pulsujący ból po prawej stronie czaszki, świat nie przestawał się kręcić. Wirował tak intensywnie, że pierwsze co zrobiłem po przebudzeniu się, to zwymiotowałem przez wóz, na którym przespałem całą ucieczkę. Nie miałem jeszcze siły myśleć o niczym więcej niż bólu, położyłem się więc ponownie i natychmiast zasnąłem, śniąc o legendarnych potworach, o których w młodości czytała mi matka, o smokach i wielkich bestiach pożerających całe światy. Nie miałem pojęcia czemu akurat wtedy miałem takie sny, lecz ta myśl długo utrzymywała się w mojej głowie, zanim została wyparta z pamięci.
W międzyczasie parę razy się jeszcze budziłem i zaraz zasypiałem, nie pamiętając nawet kiedy byłem karmiony przez matkę, żyjąc wtedy pomiędzy snem, a jawą. Pierwszy raz, gdy obudziłem się już w pełni świadomy, bez żadnych dolegliwości, to było już jak minęliśmy granice Tsurai i byliśmy już w połowie drogi do celu, o którym rodzice nie chcieli mi powiedzieć. Matka cały czas mi towarzyszyła, ojciec zaś nie spuszczał gardy, jakby spodziewał się ataku w każdej chwili. Jak się później okazało, nadrzędna ostrożność nie wystarczyła, żeby wyjść z tego wszystkiego cało.
- Co my tutaj robimy? Gdzie my jedziemy? – Pytałem po raz tysięczny zmartwioną matkę.
- Dowiesz się, ale jeszcze nie teraz synku. Musimy opuścić Samotne Wydmy. – Na tym zawsze kończyła każdą odpowiedź na moje pytania, nie mówiąc mi nic więcej, co jedynie wzbudzało we mnie jeszcze większą złość niż ta, która i tak już mocno tliła się w mym zranionym sercu. Nie byłem gotowy na to wszystko, sądziłem, że nigdy do tego nie dojdzie. Miałem swoich przyjaciół, bliskie mi osoby tam gdzie żyłem, nie chciałem opuszczać rodzinnych ziem.
- Ale ja nie chce ich opuszczać mamo! – Powiedziałem już głośniej, z wyrzutem, na co już mi matka nie odpowiedziała żadnymi słowami, popatrzyła zaś z bólem w oczach.
Nie rozumiałem powagi sytuacji, czułem się oszukany i skrzywdzony przez najbliższe mi osoby. Widziałem jak patrzyli na mnie jak na przeszkodę i ciężar, którego najchętniej by się pozbyli. To dlaczego mnie ze sobą zabrali? Bardzo chętnie bym został! A teraz nie wiedziałem gdzie jestem, jakakolwiek okolica nie mówiła mi nic, nie pozwalano mi również nawet opuszczać wóz w miejscach, gdzie było więcej niż dwie osoby. Frustracja w mojej głowie rosła, byłem młody i wielu rzeczy nie rozumiałem.
Nie mogłem wiedzieć, że nie mogliśmy wrócić i wieść tego samego życia co wcześniej. Że ostatnie cztery lata i tak były wielkim ryzykiem dla funkcjonowania całej naszej rodziny i każdy kolejny dzień był tylko gorszy.
Skąd mogłem wiedzieć, że mój ojciec był zdrajcą.
Cała ucieczka była wynikiem decyzji mojego ojca, który początkowo nie zgadzał się z decyzjami głowy naszego klanu. Jako że nie był nikim istotnym, jedynie jednym z dorosłych członków klanu, jego opinia tonęła w morzu innych, bardziej przychylnych głowie rodu. Później to runęło już samo.
Pierwszy błąd należał do mojego ojca. Dał się złapać przez jedną z mafii, członków rodziny Ekibyō. Chcieli poszerzyć teren dystrybucji nowych narkotyków, docierając do nowych miejsc, gdzie wcześniej nie dawali rady i mój ojciec miał w sumie proste ultimatum – albo im pomaga w zdobyciu informacji i przemycie narkotyków, albo ginie on, moja matka i ja, zaś śmierć nie miała należeć do tych bezbolesnych. Gdyby jeszcze trafiono na kogoś, kto był szczęśliwy w miejscu, w którym przebywał, to może zaufałby reszcie klanu, że obroni jego rodzinę, ale tutaj członkowie mafii trafili na mojego ojca, człowieka, w którym gromadziła się coraz większa niechęć do własnego klanu. Nie trzeba było więc długo go przekonywać i zaczął pomagać mafii przemycać swoje towary, co z każdym dniem było tylko coraz bardziej ryzykowne – im więcej towaru było na rynku, tym bardziej rzucał się w oczy, co też stwarzało zagrożenie dla mojego ojca i całej naszej rodziny. Stąd też po kilku negocjacjach i prośbach, mafia zapewniła nam, że przyjmą nas, musimy tylko na własną rękę opuścić Samotne Wydmy.
Byłem jednak za młody, żeby ojciec mógł mi to kiedyś powiedzieć i dowiedziałem się o prawdziwych okolicznościach ucieczki dopiero dwa lata po całym incydencie, będąc już Karą, czyli Łuską, członkiem rodziny Akiyama.
Nie poruszaliśmy się w linii prostej do Shigashi no Kibu, w Atsui wozem podążaliśmy do Sakai, by potem przez Yusetsu dotrzeć do celu, a wszystko to było po to, by zgubić potencjalny pościg, który może zostać zorganizowany. Mój ojciec tak skupił się na zagrożeniach z zewnątrz, od strony własnego klanu, że zapomniał o dwóch kluczowych kwestiach – o innych mafijnych rodzinach, które ze sobą rywalizowały w zyskach i dominacji i o mnie, czyli dziecku, które nie myślało nad konsekwencjami swoich czynów, kierowało się jedynie główną emocją drzemiącą w jego sercu. Taki wtedy byłem, nie myślący o innych, nie zgłębiający się w uczucia swoje czy otaczających mnie ludzi. Nie z wyboru, po prostu jako dwunastolatek tego nie potrafiłem. Z każdym dniem podróży moja złość przeradzała się w nienawiść i rozpacz, tęsknotę za domem, który wciąż widziałem w snach, gdzie wszystko było tak jak być powinno, bez zmian, bez nagłych ucieczek.
Moje emocje szybko ewoluowały w coś tak intensywnego, że wreszcie postanowiłem coś zrobić, nie mogłem wtedy przecież siedzieć i przyjąć los taki jaki był, nie godziłem się na to. Postanowiłem więc go zmienić i uciec od rodziców i na własną rękę wrócić do Unii, do domu. Gotowy byłem to zrobić, powstańczy zapał podbudzał całe moje ciało do działania, wyszukiwał nieznane mi dotąd pokłady energii, która była mi potrzebna, by przełamać barierę podświadomych wątpliwości i smutku, jaki czułem na myśl opuszczenia matki. Smutku, który został jednak stłamszony przez furię wybuchającą z mojego ciała.
Jak na głupotę całego planu, jego nie przemyślaną formę i spontaniczność, w całej ten emocjonalności potrafiłem o dziwo znaleźć jeszcze pokłady racjonalizmu, którym jednak w niewłaściwy sposób kierowałem, planując cały czas ucieczkę, aniżeli jej zapobiec, przekonując samego siebie, że to nie miało racji bytu. Przypomniałem sobie wtedy słowa, które powiedział kiedyś do mnie mój ojciec:
„Nie wykorzystuj przewagi przy pierwszej okazji, tylko wtedy, kiedy da najlepszy efekt”
Dlatego też nie uciekłem od razu, przy następnej nocy, lecz cierpliwie czekałem, przygotowując się do ucieczki. Jak na swój wiek byłem całkiem niegłupi, słynę również z niesamowitej, ejdetycznej pamięci – pamiętałem więc wszystkie lekcje mojego ojca, niektóre zaś potrafiłem nawet cytować, w dyskusjach wykorzystując przeciwko rodzicom.
Okazja przyszła dopiero na granicy Yusetsu. Nie znałem tych rejonów, czułem się obco, ale działało to na mnie wręcz pobudzająco. Im dalej byłem, tym większą miałem motywację do powrotu. Nie podobało mi się tutaj i czułem się dogłębnie skrzywdzony przez rodziców, że minęło tyle dni, nie potrafiłem nawet ich zliczyć i dalej milczeli w sprawie całej ucieczki. Swoją złość w całości przekierowywałem na własną ucieczkę. Wykorzystując cenne nauki staruszka, przy każdej możliwej okazji zacząłem zbierać zapasy i chowałem przed oczami matki i ojca. To, czego nie zjadłem, a miało względnie długą przydatność, ukrywałem w małych, byle nie podejrzliwych, ilościach.
Moja ucieczka nigdy jednak nie nadeszła.
Przejeżdżając przez ruiny jakiejś starej wioski, dawno porzuconej przez pierwotnych mieszkańców, nigdy nie pomyślałbym, że ta jedna błotnista uliczka i w opłakanym stanie domy, z zawalonymi dachami czy ścianami zapadnie mi w pamięć na zawsze. I mimo że od samego początku, odkąd tu wjechaliśmy, coś mi nie grało i wydawało mi się jakoby tu było za… cicho, nie odezwałem się. Jechaliśmy dalej, słyszałem jedynie skrzypienie kół wozu i szelest liści drzew naokoło ruin domów. Już miałem powiedzieć rodzicom, że coś tutaj było nie tak, że coś mi się tutaj nie podoba, gdy wystarczyło bym nawiązał kontakt wzrokowy ze swoim ojcem. Wiedział. Również to przeczuwał i moja matka również, ponieważ zatrzymaliśmy wóz i pod opieką matki, schowaliśmy się w jednych z ruin tutejszych domostw, kiedy mój ojciec ruszył na wywiad, szukając niebezpieczeństw. Serce biło mi jak szalone, przez szpary w deskach, z których ułożona była ściana, wypatrywałem jakichkolwiek ruchów na zewnątrz. Mijała godzina, zaraz dwie i ojca nie było widać. Dopiero wtedy, kiedy już powoli zaczynałem panikować, moim oczom ukazała się znajoma sylwetka idąca przyspieszonym, acz spokojnym krokiem w naszym kierunku. Moja matka wybiegła mu na spotkanie, ja miałem ruszyć tuż za nią, kiedy coś, co w przyszłości uznałem za intuicję, mnie zatrzymało. Serce nagle zaczęło mi bić w morderczym tempie, ja zaś skuliłem się jak przestraszony kundel czując coś niebywale złego. Potwornego, przeraźliwego. Nie miałem pojęcia czym to było, nie miałem też odwagi, by zajrzeć zza kryjówki. Bo nie dość, że byłem ukryty w budynku, to jeszcze siedziałem za przewróconym stołem, który w pełni zasłaniał moją postać. Nagle usłyszałem krzyk i brzdęk stali obijanej o inną stal. Krzyk matki, nagle przerwany gardłowym westchnieniem. Ryk furii ojca i kolejne odgłosy walki, pierwszy wybuch, który aż za dobrze znałem z moim codziennych treningów z ojcem. Przekleństwa, krzyki w obcym mi akcencie i kolejne wybuchy, świst powietrza. Czułem się jak na wojnie, ukryty w prowizorycznym schronie, czekając na najgorsze. Lęk całkowicie sparaliżował moje ciało, mimo że wcześniejsza aura poniekąd zanikła, tak ten nagły zwrot akcji całkowicie pozbawił mnie odwagi i racjonalnego myślenia. Marzyłem tylko o tym, żeby to wszystko się skończyło, bym mógł uciec stąd, jak najdalej. Do domu. Chcę do domu…
Nagle wszystko ucichło. Ciężki odgłos upadającego ciała… i cisza. Nic się nie działo, znów słyszałem tylko szum wiatru. Wręcz bałem się oddychać, które teraz wydawało mi się głośne jakby to nie był oddech człowieka, a smoka, jeśli te istnieją. Nie śmiałem podnieść wzroku, by przez szparę w ścianie spojrzeć co się działo na zewnątrz, bałem się, że w ten sposób zostanę zauważony. Zamiast tego, usłyszałem dość wyraźnie głosy, choć o dziwnych, zróżnicowanych akcentach. Jeden z nich był dość nieprzyjemny w brzmieniu, jakby mówiony przez nos, bez płynności i melodyjności, którą cechował się na przykład akcent na Samotnych Wydmach. Drugi zaś był miękki i przyjemny, choć słowa wypowiedziane z taką gnuśnością i gburowatością w tonie, że mógłby przemawiać wnet dialektem aniołów, a wciąż brzmiałoby to okropnie. Nie zastanawiałem się wtedy dlaczego tak nagle wzięło mnie na myśl o akcentach i dialektach. Pobierałem nauki o nich od mojej matki, o której teraz gorączkowo myślałem, nie wiedząc co się z nią stało.
- Kurwa, niezłą jatkę nam zgotowało to ścierwo
- Niezłą? Zabił Todoroshiego! I gdybym nie trafił go pierwszy, byłbym następny!
- Chuj z tym, ważne, że teraz wącha glebę. Jak i ona. Szkoda, taka piękniutka. Żywa mogłaby nam zapewnić rozrywkę, hehe. Ale jebać, kontrakt to kontrakt. Teraz trzeba odciąć im te parszywe łby i wracać do siedziby.
- A co jeśli ktoś tu jeszcze jest? – Po tym pytaniu czułem jak serce podskoczyło mi do gardła. Mimo paraliżującego strachu, uniosłem w spowolnionym tempie skrytą wcześniej pomiędzy rękoma głowę i podniosłem wzrok na szparę w zbutwiałych deskach. Widok był makabryczny. Wszędzie była krew, flaki, zaraz przede mną leżała oderwana wybuchem ręka. Szybko pojąłem, że należała ona do jednego z przeciwników, pewnie tego Todoroshiego. Zaś gdy przyjrzałem się dalszej scenografii tego, co mogłem zobaczyć, myślałem, że wydrę się wniebogłosy z rozpaczy. Pod stopami dwóch obcych ludzi, napastników, leżały ciała moich rodziców. Widziałem twarz matki, spoglądającą w moją stronę nieobecnymi oczyma, bez życia. Za nią leżało drugie ciało i nie musiałem nawet dobrze widzieć, żeby mieć pewność, że to był mój ojciec. Oboje nie żyli. Zakryłem dłońmi usta, ostatkami sił powstrzymując się od szlochu i płaczu. Teraz jedyne co widziałem to dwóch skurwieli, jeden był o głowę wyższy od drugiego i miał emblemat czerwonego smoka na ramieniu na swojej zbroi.
- Jebać to, mieliśmy zajebać tę dwójkę i zajebaliśmy. Za niedługo będzie się ściemniać, w dupie mam to. Jak chcesz to się baw, ja kończę swoją robotę i spierdalam. – Powiedział niższy mężczyzna, w tym samym momencie wyciągając nóż. Szybko zrozumiałem co miało się stać za parę chwil i odwróciłem wzrok, znów chowając się pomiędzy dłońmi, zaciskając powieki. Gdybym ujrzał na własne oczy jak napastnicy ucinają moim rodzicom głowy, nie wytrzymałbym i ujawniłbym im swoją obecność tutaj. A wtedy nie byłoby to tak obojętne dla tej dwójki i z pewnością by mnie zabili.
Nie wiem ile czasu spędziłem w tej pozycji, czułem, że moje mięśnie zaczynały już drętwieć z bezruchu. Wpadłem w stan, który był ni to snem, ni to jawą, a czymś pomiędzy. Nie miałem pojęcia ile czasu minęło, był już zaś zachód słońca i nieboskłon oblany był krwistym pomarańczem, kiedy odważyłem się wyjść z kryjówki. Tych dwóch pewnie dawno już tu nie było… Wyszedłem z budynku i wydarłem się rozpaczliwie, płacząc i szlochając. To przede mną to były dwa ciała bez głów, które jeszcze parę godzin temu były moimi rodzicami. Pełne życia. Matka, mimo obaw i strachu całą zmianą jaka zaszła w naszym życiu, starała się do mnie uśmiechać zawsze kiedy tego potrzebowałem. Ojciec, który mimo surowości i pewnej narzuconej maski wobec własnych uczuć, zawsze chciał dla nas jak najlepiej.
Teraz ich nie było. I już nigdy nie zobaczę ich uśmiechniętych twarzy, nie usłyszę kolejnej historii na dobranoc. Nie żyli. Jedyne co mi pozostało w pamięci to strzępek wspomnienia. Wspomnienia, które nadało mi dalszy cel podróży. Bowiem nie zamierzałem wrócić do siedziby klanu. Nawet nie wiedziałem gdzie się znajdywałem. Musiałem stąd uciekać. Wpierw zaś, przeciągnąłem bezgłowe ciała moich rodziców do jednej z chatek i po wyłamaniu desek z podłogi, tam ich złożyłem, nie mogąc sobie pozwolić na dalszą zwłokę i psychicznie nie wytrzymałbym gdybym miał dłużej spoglądać na zwłoki ojca i matki. Dlatego gotów do dalszej drogi, ruszyłem na tyły domu, gdzie ukryty był wóz z koniem pociągowym, który przywiązany był do najbliższego drzewa. Nie miałem pojęcia jak się nim posługiwać, nigdy nie uczono mnie nawet jazdy konnej, dlatego postanowiłem, że zostawię tu wóz, ciągnąc za sobą jedynie konia za wodze. Na zwierzę przerzuciłem tobołki z prowiantem i składanym namiotem i ruszylibyśmy dalej, gdyby nie fakt, że zaraz zastać nas miała noc. Jednocześnie nie mogłem tutaj pozostać, gdzie nie usnąłbym nawet na sekundę, dlatego postanowiłem przez pewien odcinek podróżować nocą i w odpowiednim już miejscu rozbiłbym namiot. Tak też zrobiłem, na zawsze porzucając bezimienne ruiny wioski, w których spoczywali moi rodzice.
***
Następne miesiące spędziłem na zapewnieniu sobie przetrwania przy jednoczesnym zdobywaniu informacji o szkarłatnym smoku. Musiałem również zmienić imię z Satori na Sukunę, żebym przypadkiem nie został rozpoznany przez kogoś na swojej drodze. Przy pierwszej lepszej okazji sprzedałem konia w zamian za garść monet, za które zaś kupiłem potrzebny mi prowiant i zaopatrzenie. Powoli wszystko się kończyło, ja zaś nie miałem alternatyw. Byłem w zupełnie nieznanym mi miejscu, w jednej z mniejszych wiosek w Shigashi. Tutaj też bardzo szybko dowiedziałem się czym krwawy smok jest – a była to mafia, która najwidoczniej miała zlecenie na mojego ojca, co wynikało ze słów, które zapamiętałem z tamtego dnia. Nie potrafiłem znaleźć logicznego powodu, dla którego tak odległa dla nas nacja chciałaby śmierci moich rodziców i zapewne również i mnie, ale zawsze miałem nieomylne przeczucie, że związane to było z całą sprawą, za którą stała nagła przeprowadzka. Nie mogłem pozbyć się uczucia, że to wszystko jest ze sobą powiązane. I tak w rzeczywistości było. Mój ojciec został zabity przez fakt spoufalania się z rodziną Ekibyō, do której zresztą wtedy zmierzaliśmy. To ona miała zapewnić nam bezpieczeństwo i schronienie, tymczasem nie doszło do tego, gdyż rodzina Akiyama zwęszyła okazję i zlikwidowała potencjalnych nowych członków Ekibyō, którzy zresztą byliby bardzo niebezpieczni, jako że pochodzili z klanu Haretsu, znanego ze swej skuteczności na polu bitwy.
Ja zaś przez jakiś czas musiałem porzucić vendettę na dalszy plan i skupić się na przetrwaniu. Nie znałem się na tutejszej zwierzynie, nie potrafiłem sam polować, trudno też było znaleźć szybko pieniądz, a oszczędności z sprzedaży konia i okolicznych pamiątek dawno się skończyły. Musiałem więc żebrać na ulicy i głodować. Na szczęście będąc w niemalże stolicy kupieckiej, gdzie pełno było właśnie kupców i handlarzy, nieraz mogłem się natknąć na hojnych bogaczów, którzy widząc młodego chłopaka w niedoli rzucali groszem albo dwoma, co mu wystarczało chociażby na dzienny posiłek. Obiecałem sobie wcześniej, że będę codziennie trenować, nie byłem jednak w stanie utrzymać tego przyrzeczenia, często będąc tak wyczerpany, że jedynie o czym myślałem to o chlebie, wodzie i śnie. Lecz, były i takie dni dobrobytu, gdzie wyłudzone pieniądze wystarczyły na całkiem syte posiłki przez kilka dni i będąc na siłach, trenowałem w zacisznych miejscach – byłem w tym mieście na tyle długo, że poznałem wiele miejsc i zaułków, gdzie mogłem się ukryć przed większością oczu. Wtedy zaś trenowałem swoje unikalne zdolności, bakutona, którego nie chciałem zatracić w wyniku nędzy – w głowie wciąż sączył się jad zemsty skierowany w stronę rodziny Akiyamy, a dokładniej tych dwóch mężczyzn, których twarze zapamiętałem w pamięci i nigdy nie wyzbyłem się tego widoku. Rysy twarzy moich rodziców powoli się zacierały w moim umyśle, lecz tych ludzi, którzy ich zabili nigdy. Każdy cios, każdy wybuch wywoływałem mając przed oczyma wyobraźni ich paskudne mordy.
Pewnego zaś dnia, kiedy tak właśnie trenowałem, będąc już od miesiąca w wystarczającej kondycji i na siłach by móc codziennie ćwiczyć, zostałem zauważony przez człowieka, który okazał się niezwykle ważny dla mnie w przyszłości. Wysoki, szczupły mężczyzna akurat przechodził obok, kiedy ujrzał właśnie mnie, ćwiczącego bakutona. Wywołałem małą eksplozję w dłoniach, za którą uderzyłem ponownie. Ćwiczyłem tak zwaną „walkę z cieniem”, nie mając do dyspozycji nic innego. Mężczyzna nie ujawnił się jednak, ja zaś po skończonym treningu udałem się do miejsca, które znane było z tego, że mogli sobie tam znaleźć ukojenie bezdomni, tacy jak ja. Minęło kilka dni od tego wydarzenia, ja zaś nawet nie miałem o niej pojęcia. Dopiero po sześciu dniach, kiedy kładłem się spać, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Spodziewałem się kolejnej, spokojnej nocy na suchej słomie, przeliczyłem się zaś. Z snu wyrwało mnie nagłe szarpnięcie, które było jednocześnie wciśnięciem mi knebla do buzi, co uniemożliwiło krzyk. Szybko też zostałem pozbawiony przytomności, nie mogłem więc jakkolwiek się bronić. Opadłem, widząc ciemność.
Gdy się przebudziłem, byłem już w zupełnie innym miejscu, nie wiedziałem zaś, że był to mój początek w szeregach Akiyamy. Od tego się zaczęło. Z obolałą prawą skronią rozejrzałem się po pomieszczeniu, szybko uświadamiając sobie, że nie byłem już ani skneblowany, ani związany. W gruncie rzeczy siedziałem na całkiem wygodnym łóżku, w porządnie urządzonym pokoju, z którego widok był na miasto. Wyjrzałem zza okno, rozglądając się z osłupieniem na twarzy. Nie miałem pojęcia co się działo, ani gdzie się znajdowałem.
Z czasem się jednak wszystko okazało. Mężczyzna, który mnie pojmał, zapewnił również wikt i opiekunek, a także sytą mini-ucztę, przynajmniej w moim mniemaniu, gdzie pajda chleba była już bardzo dobrym łupem. Był on również właśnie tym, kto mnie podglądnął przy treningu i wtedy zobaczył we mnie okazję na coś więcej. Nie postąpił jednak pochopnie, przez następne dni zlecił obserwację mnie i szczegółowe zdanie raportów, a jak się okazało, że jestem bezdomnym, bez grosza przy duszy, zdecydował się podjąć realizacji swojego planu wplecenia mnie w szeregi mafii, dzięki której będę mieć wreszcie dom i pożywienie, w zamian za pełną lojalność. Dostosowałem się niemal od razu, zgadzając na każde warunki, błyskawicznie dostrzegając w tym swoją szansę. Myślałem wtedy, że bardziej los nie mógł się do mnie uśmiechnąć, bowiem taki z grubsza był mój plan – najpierw zapewnić sobie przetrwanie, następnie spróbować jakoś wejść w szeregi Akiyamy, by następnie wytropić te dwa ścierwa i zabić z zimną krwią. A przyrzekłem to zrobić nawet ceną własnego, niewartego życia.
W momencie przygarnięcia mnie przez Souieia skończyłem czternaste urodziny. Następne miesiące spędziłem na codziennych treningach pod okiem czy to właśnie tego mężczyzny czy innych podopiecznych oraz na wykonywaniu pomniejszych zadań dla mafii. Będąc Łuską nie miałem dostępu do większości informacji, acz nie zamartwiałem się tym, doskonale wiedząc, że od razu nie będe mógł się dostać do wyższych rangą mafiozów. Zresztą, musiałem wpierw zdobyć siłę wystarczającą, by móc się z nimi zmierzyć – zabili mojego ojca, nie byli byle kim, jakimiś pachołkami, którymi można pomiatać.
W każdym razie przez kolejne miesiące cały czas starałem się piąć do góry w „rankingu” drabiny tytułowej rodziny Akiyamy, wiedząc jednocześnie, że może mi to zająć lata, jeśli nie dekady. Co wcale nie znaczyło, że odchodziłem od własnego celu, z każdym dniem czułem, że się do niego przybliżam i mimo, że jest odległy niczym księżyc od ziemi, to wciąż z każdym kolejnym ciosem ten księżyc był bliżej mnie.
I pewnego dnia go dosięgnę.
I zniszczę.
EKWIPUNEK
PRZEDMIOTY PRZY SOBIE (WIDOCZNE):
• Płaszcz
• Torba na prawym pośladku
• Kabura na broń (prawe i lewe biodro)
Ukryty tekst
Re: Sukuna - Karta Postaci
: 17 kwie 2021, o 15:46
autor: Sukuna
Karta gotowa do sprawdzenia!
Re: Sukuna - Karta Postaci
: 18 kwie 2021, o 13:45
autor: Papyrus
Re: Sukuna - Karta Postaci
: 18 kwie 2021, o 15:16
autor: Sukuna
Re: Sukuna - Karta Postaci
: 18 kwie 2021, o 20:47
autor: Papyrus
Okej, akcept. Miłej gry.
Ukryty tekst