Wraz z Shigemim zbliżałam się do obozu, krocząc po utwardzonej ziemi, która nosiła ślady ciężkich butów i kół wozów. Nie trzeba było wiele, by zorientować się, że miejsce nie spało od wielu godzin. Pachniało drewnem, dymem z ognisk i stalą. Obóz otaczał drewniany palisadowy mur, niezbyt wysoki, ale wystarczający, by zniechęcić dzikie zwierzęta i przypadkowych przechodniów. Wchodziliśmy przez prowizoryczną bramę, złożoną z dwóch bali połączonych poprzeczną belką. Obserwowało nas dwoje strażników, uzbrojonych, ale niezbyt spiętych. Przeszliśmy bez słowa, ich spojrzenia ślizgały się po naszych sylwetkach, ale nie padło żadne pytanie. W środku panował uporządkowany chaos. Pracujący ludzie, noszący drewno, poprawiający płachty materiału nad stanowiskami, przemykający z wiadrami wody i narzędziami. Po lewej stronie zauważyłam stanowisko kuchenne, dym z palenisk unosił się prosto w górę, a zapach gotowanej zupy uderzył mnie w nozdrza. Dalej dostrzegłam prowizoryczne namioty, ustawione rzędami. Materiał wyglądał na gruby, odporny na wiatr i deszcz. Kilku shinobi siedziało przy jednym ze stołów, czyścili broń, naprawiali paski i opancerzenie. Ich twarze były spokojne, ale czujne. Spoglądali na nas, jakby chcieli zapamiętać nasz kształt i ruch. A my tylko chcieliśmy zasięgnąć języka i być może roboty.
K arczma przywitała nas znajomym zapachem drewna i dusznego ciepła, które otulało zmęczone ciała niczym stare, znoszone koce - nie najprzyjemniejsze, ale dające poczucie schronienia. „Gospoda pod Kadambą” była mi znana z wcześniejszych podróży. Była to przestrzeń, która nie zadawała zbędnych pytań, a to już wiele. Nawet jeśli wnętrze cuchnęło potem podróżnych i stęchłym piwem, to miało w sobie coś... uczciwego. Prawdziwego. Tutaj nie trzeba było niczego udawać.
Maru, zmęczony i poturbowany bardziej niż chciał to przyznać, zajął się wszystkim. Zniknął między właścicielami, próbując ratować resztki tej wyprawy. Wiedziałam, że potrzebuje tej kontroli, tej namiastki sensu. Nie przeszkadzałam mu. Wzięłam się za konie - dla nich każda chwila spokoju była równie ważna jak dla nas.
Po wspólnej kolacji, która miała w sobie więcej ciszy niż rozmowy, nadszedł czas spoczynku. Gospodarz zaproponował nam pokój z jednym łóżkiem, informując bez zawstydzenia, że inne są już zajęte. Tylko skinęłam głową. Nie było to dla mnie niczym niezwykłym, ani tym bardziej krępującym. Driady nie znają wstydu ludzkiego rodzaju. Spanie nago było dla mnie tak naturalne, jak poranny śpiew ptaków czy miękkość mchu pod palcami. Ciało nie jest powodem do wstydu - jest częścią natury, tej samej, która tętni w liściach, skórze zwierząt i ciepłym deszczu.
Shigemi wydawał się równie spokojny jak ja. Znaliśmy się już na tyle, by nie musieć niczego tłumaczyć. Leżąc obok siebie, w tym obcym miejscu, nie było między nami napięcia. Tylko cicha obecność. Ciepło drugiego ciała. Oddechy, które powoli się synchronizowały, jak liście drżące pod tym samym wiatrem. W tej wspólnej ciszy było coś kojącego. Coś... bezpiecznego. Zasnęłam szybko, niemal w chwili gdy przyłożyłam głowę do poduszki. Ostatnim, co poczułam, był zapach drewna. Ostatnim dźwiękiem - spokojny rytm oddechu obok mnie. Czułam jeszcze ciepło snu na policzkach, gdy nagły hałas obudził mnie do chłodnej, pachnącej popiołem rzeczywistości. Krzyk Shigemiego oraz wybuch?! Mimo że mój oddech wciąż był nierówny niczym po koszmarze, dźwięki na zewnątrz zmusiły mnie do działania. Kiedy dotarliśmy na miejsce, cisza już dawno ustąpiła miejsca krzątaninie i zawodzeniu. A pośród tego - Maru. Klęczący. Złamany. Stałam obok. Tylko stałam. Patrzyłam na niego i nie potrafiłam się poruszyć. Moje serce było ciężkie, ale nie płakałam. Nie byłam zaskoczona. Tak kończy się każde zderzenie z ludźmi. Zawsze zostaje popiół i ktoś, kto klęczy. Ogień musiał być szybki. Dokładny. Widziałam, jak drewno wozu zostało rozszarpane eksplozją - jakby natura została brutalnie rozłupana od środka. Smród spalenizny drażnił nos, drażnił wspomnienia. A mimo to, stal... stal przetrwała. Nietknięta. Zimna. Zbyt zimna, by mogła należeć do żywego świata. Leżała porozrzucana jak kości martwego smoka - piękna, lecz bezużyteczna bez struktury, którą miała wspierać. Spoglądałam na Maru. Jego łzy były prawdziwe. Były jak rosa nad ranem - krótkie, ciche, niepotrzebne nikomu poza tym, kto je wylewa. Nikt ich nie zbierze, nikt ich nie zrozumie. Ludzie gubią się w własnych katastrofach. Ale mimo to... coś we mnie drgnęło. Nie przez wóz. Nie przez stratę. Przez niego. Może nawet... przez jego wiarę. Tak naiwną, tak ludzką. Taką, której sama się wyrzekłam dawno temu. Nie potrafiłam nic powiedzieć. Nie miałam słów. W moim wnętrzu było tylko jedno: las się nie myli. Może to on przysłał ten ogień, by przypomnieć nam, że droga nie kończy się wtedy, gdy wóz się łamie. Ale że każda droga... zawsze kosztuje. Zamknęłam oczy, chłonąc zapach spalenizny. Jeszcze nie czas, by odpuścić Jeszcze nie wszystko zostało stracone. -UIsagi-san, proszę złóż połowę pieczęci węża.- jeśli mnie posłuchał to za pomocą techniki Mokuton jeśli jestem w stanie tworzę nowy wóz, a jeśli nie jestem w stanie to tworzę poszczególne części do niego, tak abyśmy wspólnymi siłami ten wóz zrekonstruowali.
Nazwa
Mokuton no Jutsu: Reberu Bi
Ranga
B
Trzeci poziom kontroli Mokutonu. Trzeba tu przyznać, że możliwości względem Reberu Shi rosną znacząco. Wytwarzanie drewna zyskuje na płynności, wytwory są znacznie szybsze i można je wysyłać na większe dystanse. Dzięki poprawionemu wytwarzaniu drewna, koszty tworzenia Mokutonu również nieznacznie maleją.
Statystyki
Zasięg
Wielkość Max.
Skupienie
Przy braku skupienia wymiary wynoszą połowę pierwotnej wartości
Dodatkowe Możliwe jest podwojenie jednego wymiaru kosztem zmniejszenia o połowę pozostałych.
Zignorowałam jego wdzięczność. Nie z obojętności - ale z braku zgody. Na to, co się wydarzyło. Na ten świat. Na sposób, w jaki znów udowodnił, że jedyne, czego potrafi dotknąć, to przemoc. Maru był tylko kolejnym, który się potknął, a ziemia zamiast przyjąć go z czułością - odpowiedziała boleśnie. Tak to zawsze wygląda. Pomogłam mu się wyprostować, chociaż w środku wszystko we mnie krzyczało, że to nie powinno się zdarzyć. Nie tutaj. Nie wśród liści. Nie w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu żyły ptaki i szeptał mech. Dotknęłam jego ramienia - nie dla niego. Dla klaczy, która go trąciła pyskiem, dla tej małej sceny, która przypomniała mi, że w tym wszystkim jest jeszcze coś czystego. Czułego. Nie-ludzkiego. Głaskałam ją krótko, nie patrząc jej w oczy. Czułam jej ciepły oddech, niemal słyszałam jej pytanie. Było ważniejsze od każdego, które mógłby zadać człowiek. Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Czasem odpowiedzią jest tylko milczenie - jak list niesiony wiatrem, który i tak nie trafi do adresata. Westchnęłam, przelotnie dotykając boku. Miejsce po uderzeniu bolało, ale to nie był ból, który znałam. Nie od natury. Nie od drzewa czy skały. To był ludzki ból. Ten, który wnika głębiej, bo niósł intencję. Spojrzałam na Shigemiego. Krótko. Nic więcej nie trzeba było. W jego oczach wciąż odbijał się koniec tamtego drugiego człowieka. Czerwony cień pod powiekami. Nie musieliśmy mówić. I tak nie było na to miejsca. Las słuchał, ale nie chciał już więcej słów. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą było spokojnie. Gdzie przy pieńku jedliśmy chleb, jakby świat potrafił być prosty. Już nie był. Ale koniki już były wolne i bezpieczne, uśmiechnęłam się, gdy skończył mnie opatrywać i radośnie, w podskokach podbiegłam do klaczy, aby je pogłaskać, a następnie ruszyliśmy w drogę.
Czułam każdy krok jakby przez ciało przechodziły drżące fale bólu. Było to jak mrowienie w kościach -ostre, pulsujące. Znałam ten ból. Nie był obcy, nie był przyjacielem, ale był częścią tego, kim byłam. Częścią świata, który wybrałam. Nie zatrzymał mnie. Nie mógł. Moje miejsce było tu - przy nich. Kiedy dotarłam do koni, powietrze wokół mnie natychmiast się zmieniło. Ich napięcie zaczęło opadać, jakby mój oddech mieszał się z ich oddechem, jakby moje tętno powoli zsynchronizowało się z ich. Jeden z nich nadal spoglądał w kierunku rzeki. I wtedy -dostrzegłam cień. Był, a potem zniknął. Po prostu... rozpłynął się w nurcie. Nie zostawiając nawet kręgu na powierzchni. Waleriana zadziałała -nie tylko na nich. Jej aromat koił i mnie. Wracałam do równowagi, choć ciało jeszcze się trzęsło. W tle słyszałam westchnięcia koni, ich parskanie -powolne, spokojne. Żyły. Były tu. Byłam przy nich. I wtedy poczułam dłoń na ramieniu. Ciepłą, chwiejną, trochę zbyt lekką. Maru. Odwróciłam głowę. Jego wzrok był rozbity, głos jakby oddalony, ale w tej słabości było coś prawdziwego. Ludzka troska. Zapytał o konie. Potem o mnie. Nie od razu odpowiedziałam. Wzrokiem przesunęłam po ich ciałach, po ich oczach - były czyste, spokojne. Żyły. Prawie uśmiechnęłam się, ale nie pozwoliłam, by ten cień wzruszenia opadł na twarz. Mój wyraz pozostał czujny, skupiony. Nie było jeszcze końca.Dopiero wtedy spojrzałam na niego. W jego oczach była wdzięczność, ale i coś więcej. Strach. Zmęczenie. I ta cicha, gorzka myśl -że nic nie będzie już jak dawniej. Przyjrzałam mu się uważnie. Nie widziałam krwi, ale nie ufałam pozorom. Skóra pod ubraniem mogła być sina. Pęknięte żebra, może coś gorzej. Delikatnie wsunęłam dłoń pod jego ramię, by go podeprzeć. Nie jak wojownik. Jak korzeń, który przytrzymuje drzewo podczas wichury. Bo chociaż wiatr nie przestał wiać - on już nie był sam. Gdy tylko jego dłoń opadła na moje ramię, poczułam jej lekkość. Nie była pewna. Była niemal... bezwładna. Zbyt cicha. Zbyt chwiejna. Spojrzałam na niego kątem oka. Jego twarz, choć próbowała zachować spokój, była blada jak poranna mgła. Kąciki ust drgały od napięcia, a jego oczy — te oczy, które jeszcze kilka dni temu błyszczały nerwowym optymizmem — teraz były przygaszone, jakby gasł w nich żar. Odcień szarości pod powiekami zdradzał ból, którego nie chciał wypowiedzieć. Zadrżał, ledwie zauważalnie. Cień drgnienia przeszedł przez jego ciało, gdy próbował się oprzeć ciężarem o bok wozu. Widziałam, jak zbyt długo nie oddychał głęboko. Jakby każdy ruch żeber przypominał mu o czymś, co powinno pozostać ukryte pod ubraniem. Moje serce ścisnęło się — nie gwałtownie, ale tak, jak napina się cięciwa w ciszy przed wypuszczeniem strzały. Nie musiał nic mówić. Każdy jego gest był krzykiem cicho wypowiedzianego bólu. Czułam w sobie tę cichą furię, że został zraniony. Że ktoś, kto nie potrafił rozróżnić siły od okrucieństwa, zostawił w nim taki ślad. I może właśnie dlatego nie ruszyłam się z jego boku. Moje ciało, mimo bólu, napięło się w czujnym spokoju. Jak kora drzewa — nie pęknie łatwo. -Jak się trzymasz? Mogę Ci jakoś pomóc? Krwawisz?- zapytałam Maru z troską podtrzymując go. Zyskałam szacunek do niego, to było zaskakujące, to był trzeci człowiek, który wywołał we mnie pozytywne odczucia. Może nie wszyscy są tacy paskudni jak to wygląda na pierwszej linii frontu.
Wszystko zadrżało -powietrze, ziemia pod stopami, nerwy. Pułapka. Czułam to w kościach, w korze, w rozbitym rytmie własnego oddechu. Dwoje ludzi. Jeden miał odciągać uwagę. Drugi-uderzyć. I uderzył. W moją czujność. W mój spokój. W moją skórę. Shigemi. Zawsze opanowany, zawsze o krok do przodu -teraz był jak rwąca rzeka rozszalałego gniewu. Aura jego chakry wirowała jak spłoszone ptaki, jego spojrzenie paliło. Kiedy odwrócił się od przeciwnika, którego już miał na widelcu, zrozumiałam: on nie walczył już tylko z nimi. Walczył o mnie. Za mnie. Za wszystko, czego nie zdążył jeszcze powiedzieć. A ja? Ja też przestałam patrzeć na pierwszego napastnika. Już go złapałam. Wiśniowe pnącza wciąż go trzymały. Cierpiał. Nie ruszał się. Ja atakowałam teraz tego drugiego. Moja technika sięgnęła go z siłą żywiołu. Zaskoczenie. Uderzenie. Cisza. Potem -chlupot. Rzeka. Zniknął. Ale to nie był koniec. Nie w naturze. Czułam napięcie w powietrzu, jakby las sam wstrzymał oddech. Dźwięki były inne. Gałęzie nie śpiewały już pod naporem wiatru -słuchały. Obserwowały. Pamiętały. Maru... Maru próbował się podnieść. W jego ruchach była rozpacz, ale i duma. Jakby chciał udowodnić, że jeszcze nie jest bezużyteczny. Jego oddech był płytki. Zraniony. Ale nie złamany. Konie... O, moje cudowne konie. Nie uciekły. Stanęły przy wozie, przy swojej misji. Rżały, ale nie z paniki. Z gniewu. Z lojalności. Natura pozostała wierna. Nawet jeśli ludzie nie byli. Staliśmy wszyscy na granicy lasu i walki. Wiatr nosił zapach ozonu i soku z wiśni. Jeszcze nie koniec. Jeszcze nie bezpiecznie. Ale ja byłam gotowa. Las był ze mną. Dźwięk wybuchu rozdarł ciszę lasu, moje serce zatrzymało się na ułamek sekundy. Z trudem złapałam oddech, ale nie z bólu — coś innego mnie poruszyło. Spojrzałam w stronę wozu. Klacze. Ich parskanie przebiło się przez huk i zamieszanie, a ich szeroko otwarte oczy mówiły wszystko. Były przerażone, gotowe do ucieczki, ale nie ruszyły się dalej niż kilka kroków. Stały przy wozie, jakby to one chciały go obronić. Jakby wierzyły, że jeszcze wszystko może być dobrze. Poczułam ukłucie w piersi — nie z powodu ataku, ale tej lojalności. Ich zaufania. Ich odwagi. Rzuciłam się biegiem, ignorując pulsujący ból i napięcie w ciele. Ziemia pod stopami była ciepła i miękka, a powietrze pachniało mokrym mchem i pyłem wiśni. Pędziłam, jakbym znów była częścią lasu, nie człowiekiem, a cieniem wśród liści. Moje stopy sunęły cicho, wiatr tańczył w moich włosach. Dobiegłam do klaczy i położyłam dłoń na pysku jednej z nich. Czułam, jak jej mięśnie drżą pod moim dotykiem. Drżały tak samo jak moje ręce — nie ze strachu, ale z tej cichej furii, jaką niesie niesprawiedliwość. Sięgnęłam po suszone liście waleriany i wysunęłam je ku pyskowi. Zapach ukojenia, ziemi, spokoju. Klacz powoli opuściła łeb. Jej nozdrza zadrżały. Zatrzymałam się między nimi a lasem, między nimi a wszelkim zagrożeniem. Nie spuszczałam oczu z rzeki. Jeśli ktoś znów spróbuje nas zaskoczyć — mnie najpierw spotka. Nie Maru. Nie konie. Ja po prostu nie pozwolę ich skrzywdzić, stałam w postawie bojowej jeśli będzie trzeba gotowa byłam, nawet przyjąć na siebie cios, rozglądałam się uważnie.
TLDR:
1 wbiegnę do koni
2. czekam na atak rozglądając się Chakra 91%-10%=81%
Ziemia drgnęła, jakby sama natura odpowiedziała na gniew i zagrożenie. Spomiędzy delikatnych źdźbeł trawy wyrosły wiśniowe pędy -pełne życia, pulsujące chakrą. W ich spokojnym pięknie nie było ani jednej fałszywej nuty - tylko nieskrywana prawda lasu, który nigdy nie zapomina. Ziemia, jeszcze przed chwilą pachnąca rozgrzanym runem i rzeką, nagle wypełniła się zapachem ozonu, wilgocią i czymś dzikim. Gałęzie wiśni chwytały jak dłonie pełne czułości i gniewu jednocześnie - przyroda nie zna litości, zna równowagę. W jednej chwili powietrze przesiąkło chłodem. Cichy szum liści przeszedł w szmer napięcia. Rzeka, dotąd spokojna, rozprysła się z impetem, wyrzucając z siebie kolejne zagrożenie. Niebo, ledwie przysłonięte cienkimi chmurami, zadrżało od echa bólu.
W mojej piersi nie było strachu. Było za to napięcie -jak sprężony łuk, gotowy do strzału. Trawa zdawała się drżeć wokół moich stóp, jakby ostrzegała. Nie myślałam o Maru, nie myślałam o Shigemim. Myślałam o drzewach. O tym, jak jedno z nich pewnie w tym samym czasie straciło gałąź -a ona znalazła się tutaj, jako przedłużenie mojej woli. To nie ja złapałam tego człowieka. To las go zatrzymał. Kiedy wodny strumień uderzył, wszystko wokół mnie nagle ucichło. Dźwięki oddaliły się, jakby rzeczywistość zadrżała w nieswoim rytmie. Powietrze przestało pachnieć słodyczą wiśni. Czułam na języku metaliczny posmak zagrożenia. Woda rozbryzgnęła się jak pęknięta bańka snu, oblewając moje ciało zimnem, ale nie zmyła z mojej skóry uważności. Gdy huk wyrzuconej wody przeciął powietrze jak ostrze, mój umysł jeszcze był skupiony na wrogu, którego oplatały gałęzie wiśni. Serce biło mi w rytm ich pulsującej chakry, a ziemia pod stopami drżała w odpowiedzi na moją wolę. To był moment triumfu, harmonia działania -i wtedy przyszła fala. Nie zdążyłam nawet spojrzeć. Nie poczułam chakry, nie usłyszałam kroków.. Woda uderzyła mnie jak ciężka dłoń, z impetem, który wyrwał ze mnie powietrze. Upadek nie był długi, ale zabrał ze sobą oddech, spokój i całą równowagę, jaką czułam chwilę wcześniej. Kiedy moje plecy uderzyły o ziemię, przez sekundę poczułam coś, co najbardziej przypominało… szok. To nie bolało od razu. Przez chwilę czułam tylko chłód, rozlewający się po skórze, a potem lekkie pieczenie -znak, że ciało zaczynało reagować. Zaschło mi w gardle. Kurczowo zacisnęłam palce na wilgotnej trawie. Las, mój sojusznik, próbował mnie przyjąć z powrotem. Podniosłam się z trudem, czując, jak woda wsiąka w ubranie i ciężko ciągnie materiał w dół. Moje ramię bolało -nie mocno, ale wystarczająco, by przypomnieć mi, że nie jestem duchem puszczy, tylko istotą z krwi i kości. Wstaję z kolan i szybko mieszam chakrę w ustach. Muszę działać bardzo szybko i zdecydowanie, abym nie została zmieciona zaraz jakąś następną techniką. Wypluwam z ust strumień wody wycelowany w blondyna. Nie mam zamiaru go tym zabijać, po prostu chcę się upewnić, że nie skrzywdzi mnie lub koni i ostatecznie też nie skrzywdzi Maru. Strumień jest wycelowany w jego klatkę piersiową, a jeśli się porusza to staram się przewidzieć jego trajektorię ruchu, żeby go trafić i powalić. Nie potrzebowałam nic więcej.
TLDR:
1 wstaję
2. używam Sution: Teppōuo Chakra 91%-10%=81%
opis Jedna z najprostszych technik Suitonu. Po zebraniu chakry w ustach wypluwamy prosty strumień wody. Nie wyrządzi on krzywdy silniejszemu przeciwnikowi, ale z pewnością ugasi nieduży ogień lub porządnie zmoczy oponenta.
Gdy Shigemi zajął swoją pozycję i zobaczyłam, że składa pieczęci zaczęłam mieszać moją chakrę, a moja dłoń natychmiast spoczęła na tej, którą Maru uniósł, jakby instynkt prowadził mnie szybciej niż myśl. Pieczęć złożona wspólnie była jak cichy pakt, nie między sojusznikami, a tymi, którzy dzielą jedną linię między życiem a śmiercią. W momencie gdy czakra zawirowała między naszymi ciałami, poczułam jak ziemia poniżej reaguje. Skryta siła natury, zawsze obecna, lecz uśpiona, teraz budziła się ze snu. Wokół stóp nieznajomego grunt zadrżał, jakby coś w nim oddychało. Z pęknięć w glebie zaczęły wyrastać cienkie, giętkie pędy — wiśniowe, delikatnie różowe, kwitnące mimo nie swojej pory. Gałęzie, niby stworzone do ozdoby, oplatały się wokół kostek, nadgarstków, wdzierając się między palce i ramiona z siłą, jakiej nie zdradzał ich wygląd. Kwiaty, niczym świadkowie, drżały, opadając płatkami na ziemię. Przeciwnik wciąż szedł. Jeszcze kilka kroków, nim uświadomił sobie, że coś nie gra. Zbyt późno. Korzenie zaskoczyły go znienacka i zatrzymały ruch, związały ciało, przykuły do ziemi. Ich piękno było złudne, niemal okrutne. Tak właśnie działała natura, nie tylko żywi, lecz również więzi. I chroni. Nie spuszczałam z niego oczu, nie cofałam się. Nie potrzebowałam słów. Wokół mnie unosił się subtelny zapach kwiatów, delikatny, wręcz senny, jakby wbrew napięciu chwili świat chciał przypomnieć, że piękno i niebezpieczeństwo potrafią iść razem.
]Pełna skupienia spojrzałam na Maru: -Póki trzymasz ten znak i jestem obok Ciebie natura jest z nami. - zachichotałam nerwowo, od ostatniej walki stałam się sporo silniejsza. Ale jeszcze nigdy nie używałam ręki innej niż Shigemiego, aby wykonywać techniki, miałam cichą nadzieję, że to zadziała i zaraz zaczną dziać się piękne rzeczy. Oczywiście brałam pod uwagę to, że mógł on być przygotowany na atak frontalny i zapewne uzyje Kawrimi, więc, jeśli tak się stanie to nie puszczam Maru, szukam przeciwnika wzrokiem, a następnie po raz kolejny próbuję go spętać moją techniką Mokutonu.
TLDR:
1 nmieszam chakrę
2. używam Mokutonu
3. JEśli trzeba uzywam drugi raz.Chakra 111% - 20% = 91%
Nazwa
Mokuton no Jutsu: Reberu Bi
Ranga
B
Trzeci poziom kontroli Mokutonu. Trzeba tu przyznać, że możliwości względem Reberu Shi rosną znacząco. Wytwarzanie drewna zyskuje na płynności, wytwory są znacznie szybsze i można je wysyłać na większe dystanse. Dzięki poprawionemu wytwarzaniu drewna, koszty tworzenia Mokutonu również nieznacznie maleją.
Statystyki
Zasięg
Wielkość Max.
Skupienie
Przy braku skupienia wymiary wynoszą połowę pierwotnej wartości
Dodatkowe Możliwe jest podwojenie jednego wymiaru kosztem zmniejszenia o połowę pozostałych.
Zamarłam, czując jak coś ciężkiego osiada w powietrzu. Niepokój, jak cień, pełzł od strony wejścia na polanę. Cisza stała się zbyt gęsta, las za spokojny. Złapałam spojrzeniem nieznajomego - ten uśmiech, zbyt pewny siebie, sposób, w jaki obracał kunai, nonszalancja w ruchach... to nie był głód. To było wyzwanie. Serce biło równo, lecz ciało było gotowe. Stanęłam obok Maru, wiedziałam podskórnie, że moim zadaniem będzie chronić Maru oraz konie… zwłaszcza konie. Wzrok śledził każdy gest przybysza. Ziemia pod moimi stopami pulsowała delikatnym napięciem, jakby sama natura wyczuwała zagrożenie. Korzenie napięły się w gotowości, drzewa zdawały się pochylać ku polanie, obserwując rozwój wydarzeń. Chleb został zapomniany. Ciepło słońca wydało się nagle obce, rozlane mdłym światłem nad czymś, co przestawało być spokojnym miejscem odpoczynku. Ptaków już nie było słychać. Tylko szept liści gdzieś wysoko przypominał, że wszystko wstrzymało oddech. Shigemi ruszył z miejsca. Czułam od niego chłód, którego wcześniej nie znałam. Energia w nim zgęstniała, jakby każdy mięsień czekał na sygnał. Już nie wyglądał na zmęczonego podróżnika. Stał się kimś innym. Obcym. Drapieżnym.
]Nie przesunęłam się ani o krok. Oczy śledziły każdy cień na twarzy napastnika, każdą zmianę w ułożeniu jego dłoni. Las znał mnie i wiedział, co może się wydarzyć. Wystarczyła jedna myśl, jeden gest - a gałęzie zacisnęłyby się jak sidła, trawa przylgnęłaby do stóp, ziemia zdradziłaby każdy krok. Ruchy koni na skraju polany zdradzały ich napięcie. Cicho prychały, ich uszy poruszały się nerwowo, wyczuwając, że coś jest nie tak. Maru się nie odzywał. Jego dłoń ścisnęła materiał płaszcza przy kolanie. Wiedział. I się bał. Polana przestała być miejscem odpoczynku. Stała się polem. A cisza była tylko cienką granicą przed walką. Poruszam się z Maru w kierunku koni, a dosłyszalnym dla niego szeptem mówię mu: -Gdy nas zaatakuje nie bój się tylko zrób prawą ręką tak. - w tym momencie pokazuję mu gest połowy pieczęci węża - - Natura jest po naszej stronie. - uśmiechnęłam się od niego przyjaźnie i puściłam mu oczko. Można było w tym ostatnim zdaniu wyczuć notkę podniosłości lub wewnętrznego uniesienia, ale także tego, że nie kłamała. Byłam gotowa walczyć ramię w ramię z moją największą towarzyszką - naturą i jeśli będzie taka konieczność to osobiście wyeliminować tę abominację co stoi na polanie. Kradzież jedzenia występowała wśród zwierząt, ale u zwierząt mogłabym to tolerować, tutaj kradzież pożywienia jednocześnie będzie skutkować pogorszeniem statusu materialnego MAru, który i tak już nic nie miał, a więc ucierpią jego wierne towarzyszki. Byłam gotowa je bronić, więc nie spuszczałam wzroku z przybysza.
Wyszłam na środek polany i przez chwilę po prostu stałam, chłonąc wszystko, co mnie otaczało. To był mój świat. Mój dom, choć kilka dni temu był jeszcze tylko wspomnieniem z czasów, kiedy żyłam inaczej. Las był blisko. Czułam go całą sobą – jego oddech, pulsowanie życia ukrytego pod korą drzew i w wysokiej trawie, w dźwiękach owadów, w szumie liści, które szeptały jak stare przyjaciółki.
Odetchnęłam głęboko. Tu wiatr pachniał inaczej. Był miękki, chłodny od wilgoci rzeki, niosący ze sobą zapach ziemi i żywicy. Słońce próbowało się przebić przez chmury, ale ich lekka zasłona dawała tylko przyjemne ciepło, nie wypalając skóry. Było niemal idealnie. Jeszcze kilka kroków i zniknęłabym wśród drzew, mogłabym się położyć w mchu, przytulić do pnia sosny, posłuchać, co opowiadają mi te lasy.
Kiedy Maru wspomniał o jedzeniu, nie odpowiedziałam od razu. Zerknęłam tylko przez ramię, po czym westchnęłam cicho. Idę po worek. - Zrobię to szybciej i ciszej. Gdyby któryś z nich się za to zabrał, obudziliby połowę lasu.
Znalazłam płócienny worek bez trudu – był wepchnięty pod plandekę, dokładnie tak, jak mówił kupiec. Wróciłam z nim do tego olbrzymiego pnia, który ktoś z jakiegoś powodu przetoczył aż tutaj. Nie miałam pojęcia, po co. Mebel z niego by nie wyszedł, ale jako stół nadawał się idealnie. Usiadłam na pniu i zaczęłam rozkładać jedzenie, ale nie tknęłam niczego więcej poza jedną kulką ryżu. Podniosłam ją, przycisnęłam do ust i uśmiechnęłam się lekko.
Nie było w tym poranku nic z magii, którą kochałam. Żadnego szeptu liści, żadnego powiewu ciepłego wiatru podtrzymującego śpiew cykad. Tylko dudniące w kościach drewniane koła i ciężkie powieki. Spojrzałam na koc. Tani, wysłużony, z kilkoma zaschniętymi plamami. Pachniał kurzem i potem, jak wszystko tutaj. Westchnęłam bezgłośnie. - Dziękuję, ale nie mam w zwyczaju spać zawinięta w cudze zapachy - mruknęłam bardziej do siebie niż do kogokolwiek z obecnych, siadając na skrzyni najbliżej krawędzi. Dłonie oparłam o kolana. Plecy proste, spojrzenie gdzieś w dal, gdzie droga znikała za kolejnym zakrętem. Nie ufałam miejscom zbyt długo tkwiącym w jednym miejscu. Miały w sobie coś martwego. Ale wóz był ruchem. A ruch - chociaż męczący - był życiem. Maru mówił, a ja słuchałam, choć nie patrzyłam. Dźwięk jego głosu był jak potok – nierówny, ale naturalny. Mężczyzna miał zmartwienia, ale miał też plan. Może niezbyt skomplikowany, może kruchy, ale był. - Dobrze to o Tobie świadczy - rzuciłam cicho, kątem ust. - Spłacasz długi przyszłością. Zuchwałe, ale... niegłupie, a jeszcze ktoś jest w stanie się na to zgodzić w tym świecie. - Spojrzałam na klacze. Zmęczone. Poruszały uszami, jakby chciały strącić z siebie pajęczynę obowiązków, których nikt nie zdejmował. - Słyszycie? - powiedziałam półszeptem, bardziej do nich niż do ludzi. - Jeszcze trochę i będziecie mogły odpocząć. Na trawie. W cieniu. Może nawet w milczeniu. - Oparłam głowę o nadgarstek i zamknęłam oczy. Nie muszę spać, pomyślałam. Wystarczy, że nie będę czuć ludzi. Ale i to było dziś niemożliwe.
Nie miałam nawet cienia wątpliwości. Gdy tylko drzewa zaczęły gęstnieć, zeskoczyłam z wozu, zostawiając za sobą twardą deskę i zapach stali. Stopami dotknęłam ziemi, tej ziemi, którą znałam lepiej niż własne sny. Ugięła się miękko pod ciężarem ciała. Cicho. Bez protestu. - Wreszcie - szepnęłam, prawie z ulgą. Szłam obok wozu, czasem nieco przed nim, czasem zatrzymując się, by dotknąć kory, zerwać liść, przystanąć przy paproci. To nie był dokładnie ten las - mój las był dużo głębiej - ale powietrze pachniało podobnie. Mokrą ziemią, żywicą, obietnicą deszczu i starej magii, chociaż teraz każdy to nazywa chakrą lub energią, która nigdy nie pytała o zgodę.
Podniosłam głowę ku splątanym koron drzew, przez które słońce ledwie przeciskało swoje promienie. Skrzywiłam się lekko na to słowo, jakbym powiedziała coś wstydliwego. Dom. Dla mnie to zawsze był las, nie ludzie. Nie ściany. Nie łóżka.
Zachwiałam równowagę na krawędzi traktu, zerkając w gęstwinę. Widziałam cień jelenia, który zniknął jak duch. Cicho. Naturalnie. Tak jak powinno się znikać. Zbliżyłam się do klaczy, która uniosła na moment łeb. Pogładziłam ją po szyi. - Czujesz, prawda? Tu powietrze smakuje inaczej. Nie ma gwaru miast, nie ma twardego bruku. Jest życie. I spokój.- Spojrzałam na Maru, który z wysiłkiem trzymał wodze, zgarbiony lekko, ale wytrwale sunący naprzód. - Dobrze, że tu dotarliśmy przed najgorszym upałem. - Mój głos był miękki, nieco mniej kanciasty niż zwykle. - I dobrze, że polana blisko. Konie, ludzie… wszyscy od tego wozu muszą odetchnąć. Zadrżałam z cichej radości, kiedy wilgotniejszy podmuch od strony morza musnął policzki. Zamknęłam na moment oczy. Las pachniał jak wspomnienie. - Przynajmniej przez chwilę można być tam, gdzie wszystko ma sens - powiedziałam już całkiem cicho. - Gdzie świat nie krzyczy w agonii...
Słońce jeszcze nie przebiło się przez poranne mgły, a ja już wiedziałam, że to nie będzie dzień pełen ciszy. Wstałam wcześnie - wcześniej niż kogokolwiek obudził kogut. Wciąż naga, jak na driadę przystało, przez chwilę trwałam przy otwartym oknie, wystawiając twarz na chłód budzącego się dnia. Powietrze pachniało wilgocią i boczkiem. Odległe skrzypienie kół, może jakiś handlarz zbyt niecierpliwy. Zaciągnęłam się, próbując zapamiętać ten zapach - nie był z lasu, ale miał w sobie coś... ludzkiego. Ubrałam się szybko. Tkanina była cięższa niż rosa, ale dziś była potrzebna. Główna sala powitała nas ciszą zmęczenia i ciężarem moralnych rachunków - widok opuchniętych powiek i trzymanych nerwowo głów mówił sam za siebie. I nawet jeśli noc nie była spokojna, ale była... wystarczająca. Przy stole Maru wyglądał, jakby jego kręgosłup właśnie rozważał przejście na emeryturę. Uśmiechnęłam się kącikiem ust. Nie był zły. Nie był też głupi. Tylko zwyczajny. I - chyba - naprawdę troszczył się o te konie. Skinęłam lekko głową i ruszyłam za nią. Pokój był... ciasny. Ale czysty. Surowy, ale nie chłodny. Drewno pachniało starością, pościel świeżością. Przesunęłam dłonią po parapecie i spojrzałam w okno, jakby szukała tam nieba. Nie tak miał wyglądać mój wieczór. Chciałam spać w koronach drzew, z widokiem na księżyc, z szumem liści za kołysankę. Ale skoro już musiałam być pod dachem, to lepiej tutaj niż gdziekolwiek indziej. -Spało się, dobrze, ale krótko… - odpowiedziałam, siadając i jednocześnie ziewając cicho.
Rzuciłam krótkie spojrzenie na kuchenną dziewczynę. Miała oczy jak popiół po nocy. Nosiła zmęczenie jak zbroję. Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć coś dobrego... ale nie powiedziałam nic. Może lepiej, by ludzie mówili mniej, a odpoczywali więcej. Gdy śniadanie dotarło do stołu, pozwoliłam sobie zamknąć oczy. Zapach gorącej zupy miso przypominał mi ogniska po długich wędrówkach. Ciepłe, słone, proste.- Jedzmy, zanim świat znów stanie się głośny - rzuciłam półgłosem. Spojrzałam przez okno. Klacze już gotowe. Wóz czeka. Nie było lasu. Nie było śpiewu ptaków w koronach drzew. Ale był świt, musiało mi to wystarczyć.